Pokazywanie postów oznaczonych etykietą senior. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą senior. Pokaż wszystkie posty

W Y C I E C Z K A



Wczoraj tj. 14 września 2025 była niedziela, dla mnie mimo deszczu, była piękna. Ponieważ brałam udział w fantastycznej wycieczce rowerowej do Puszczy Bukowej niedaleko Szczecina. Organizator (Nature Trip) dokładnie wyjaśnił na czym miała polegać, co ze sobą wziąć i zwrócił uwagę na regulamin. Do miejsca spotkania na godzinę 11:00 dojechałam taksówką, a stamtąd już całą grupą 22 osób ruszyliśmy na przeciw przygodzie. Byłam najstarszą uczestniczką, a do tego na tle wypasionych mustangów rowerowych, mój BBF jawił się niczym mini kucyk. Gdy dotarło do mnie, że mogę nie dać rady dotrzymać tempa, już chciałam wracać do domu. Ale nie. Nie wróciłam. Nie po to jechałam 9,5 km, by zrezygnować. 

Nie zraził mnie deszcz, nie zrażą mnie wypasione rowery. Tak sobie pomyślałam. I pojechaliśmy.


Było dwóch przewodników. Jeden na czele, drugi zamykał peleton, a ja razem z nim. Tak w razie "W", by nie plątać się pod kołami. Mój mały czarny BBF dawał radę. Nie plątał się innym uczestnikom pod kołami, nie zajeżdżał ścieżki, dzielnie dotrzymywał tempa. Cała trasa była zróżnicowana, jak to bywa w Puszczach. Raz asfalt, raz szuter, raz kamienie. Pod górę i z górki. Miejscami z powodu cały czas lejącego deszczu, mieliśmy do czynienia z kałużami i niestety z błotem. Zaliczyliśmy to błoto czym dopełniliśmy (ja i rower) aktu chrztu. Zaliczone. Mimo, że miałam przy sobie telefon, nie zrobiłam zdjęć samej trasy, bo bardzo byłam skupiona na jeździe. 

Bezpieczeństwo przede wszystkim. Ale udawało mi się chociaż zerkać na lewo prawo.


Jadąc z prędkością 20-22 km nie za bardzo ma się okazję notować urodę każdego urokliwego metra tego miejsca. Będzie jednak jeszcze okazja, by tą samą trasą pojechać i utrwalić na zdjęciach i w pamięci to cudo. Nie sądziłam też, że poradzę sobie z własną równowagą na nierównościach. Przecież na prostej drodze idąc piechotą można się przewrócić, a co dopiero na nierównej leśnej ścieżce jadąc na rowerze. W pewnym momencie dojechaliśmy do miejscówki zwanej Winnica Jassa (Kołowo), gdzie degustacją win i kawą ugościł naszą grupę Pan właściciel z małżonką, która akurat tego dnia miała urodziny. Pięknie potem opowiadał nam o historii założenia Winnicy, o ciężkiej pracy i o ogromnej satysfakcji. 

Było mnóstwo pytań, szczerego zainteresowania, śmiechu i zachwytu nad smakiem win.


Brakowało tylko ogniska, a było wydzielone miejsce. Następnym razem w bardziej sprzyjających warunkach. Za to pozwiedzaliśmy niemal całą okolicę. Jak okiem sięgnąć roztaczał się widok winorośli, szeregowo prowadzonych po 160 metrów każdy rząd. A potem kolejne 160 metrów i kolejne. Obszar po horyzont. Gdyby była słoneczna pogoda, obrazek byłby jeszcze piękniejszy. Nie zdajemy sobie sprawy, ile przyrodniczo cudownych miejsc jest obok nas. Wystarczy pokonać 30 km dowolnym pojazdem, i jest się z dala od miejskiego zgiełku. Puszcza mnie zauroczyła. Winnica mnie zauroczyła. Atmosfera w grupie mnie wręcz zachwyciła. Wiele osób widziało się pierwszy raz, a mimo to miałam wrażenie, jakbyśmy znali się od lat.

Ciekawe, że w takich grupach zainteresowań uczestnicy potrafią się tak pięknie komunikować.


Dzisiaj (poniedziałek 15.09), gdy piszę tego posta, jeszcze wierzyć mi się nie chce, że ta wspaniała rowerowa wycieczka wydarzyła się, że była moim udziałem. Nawet wam powiem, że mimo zmęczenia, czuję się wspaniale. Za tydzień kolejna impreza w Puszczy Wkrzańskiej, ale tym razem z ogniskiem. Byle tylko pogoda dopisała. I tym razem jadą całe rodziny. Dorośli i dzieci. I ze względu właśnie na dzieci, tempo będzie o wiele wolniejsze i więcej będzie przerw. Nie mogę się już doczekać, by zaliczyć kolejne wyzwanie. Bo dla mnie przejechanie na rowerze łącznie 50 km to wyzwanie właśnie. Przeżywam niesamowitą przygodę życia. Kiedyś zastanawiałam się, co będę robić na emeryturze. Teraz już wiem. I czuję, że żyję.

Usłyszałam, że Puszcza Bukowa pięknie prezentuje się o każdej porze roku. Nie omieszkam to sprawdzić. Jesień zaliczona.


PS - Mam kolejny cel, nauczyć się umieszczać na blogu swoje filmiki i zdjęcia z wycieczek. Już je robię, trzeba tylko je Wam pokazać.


Obraz: *Internet

H O M O wędrownikus


 Niestety przyszła pora, by oddać rower do Serwisu na kontrolne oględziny. Odstawiłam więc dzisiaj swojego smoka pod opiekę pana Tomka, który trochę się nad nim poznęca. Sprawdzi to i owo, nasmaruje co trzeba nasmarować, podkręci śrubki. Rower będzie pod jego opieką jeden dzień, czyli mam wolne od jeżdżenia. Zajmę się zatem wytyczaniem kolejnych tras przy pomocy mapy. To niezła zabawa. Zdumiewa mnie, jak można się przy tym nieźle bawić i przy okazji uczyć. Zawsze mówiłam, że żaden ze mnie harcerz. A mówiłam tak nie bez powodu. Orientacja w terenie jest dla mnie  zagwostką, z którą od lat walczę, ale na spokojnie. Teraz o dziwo idzie mi coraz lepiej. Może dlatego, że chcę? Może.

Ale nie tylko zabawę z mapą mam w planach. Wymyśliłam wycieczkę, pieszą. Wybiorę jedną z wytyczonych tras rowerowych i przejdę się po niej spacerkiem. Planowany czas to kilka popołudniowych godzin. Przeznaczę je nie tylko na spacer, ale na obiad w terenie w restauracji, która akurat jest na trasie. Już się cieszę, nie tylko ze względu na kontakt z otoczeniem, ale ze względu na zmiany, jakie zachodzą w moim życiu. Te zmiany, to WYCHODZENIE Z DOMU. Codziennie. Coraz więcej czasu na to poświęcam, kosztem książek, które jeszcze kilka miesięcy temu wręcz pochłaniałam. Teraz rośnie stos tych nieprzeczytanych, a zięć tylko kiwa głową. Również lubi czytać i rozmawiać o książkach jak ja.

Zmiany, zmiany, zmiany. Szczególnie te na lepsze. W moim życiu to nie jakiś armagedon, ale mała rewolucja, zamieszanie, do którego można się przyzwyczaić, można je zaakceptować i niemal całkowicie zmienić swój tryb życia. Z kanapowca, którym przez chwilę byłam, na osobę aktywną. W pełni tego słowa znaczeniu. Śmieję się czasami z siebie, że wychodzę z domu przed południem, a wracam przed wieczorem. Jakbym wychodziła do pracy. Reszta obowiązków domowych została temu "nowemu" podporządkowana. I jest dobrze. Żadnych zakłóceń nie ma. I już myślę nad tym, jak będzie wyglądać mój dzień zimą. Wszak zmiana pory roku może mieć wpływ na przyzwyczajenia. 

Ale nie martwię się, ponieważ jest wielu "zawodników", którzy uprawiają swoje sporty, jakie by one nie były, bez względu na porę roku. A po drugie bardzo lubię zimę i dobrze się z nią czuję. Kiedyś mówiłam, że gdybym miała okazję, to mieszkałabym w Laponii. Ze względu na aurę jaka tam właśnie panuje. Mam znajomą, która tak kocha słońce, że pół roku mieszka w Polsce, a pół roku w Hiszpanii. Może sobie na to pozwolić i jest szczęśliwa. Ja mam na odwrót. I chyba w nowym otoczeniu również byłabym szczęśliwa. W końcu po śniegu też można jeździć rowerem. Śmiałków nie brakuje. Teraz zrobię małą przerwę w pisaniu i... pójdę na ten spacer, o którym wyżej wspominałam.


Powrót i wrażenia. Leśna część parku  o zachodzie słońca wygląda jak z bajki. Jestem trochę zmęczona. Dostałam w kość. Marszowy spacer to nie jazda na rowerze. Oj nie. Piszę "marszowy", bo starałam się iść żołnierskim krokiem. Z zachowaniem prawidłowej postawy, z utrzymywaniem równego oddechu. Wykonując kroki, stawiałam stopy "pięta palce", odpowiednio napinałam mięśnie nie tylko pośladków, co powodowało płynne poruszanie się i pracę wszystkich mięśni. Ważne też było zachowanie równego tempa. I tak przez kilka godzin z krótkimi przerwami, wskazanymi przez zdrowy rozsądek. Miałam wodę i przekąski. Miałam wszechobecny tlen do dyspozycji i piękno Natury. Wszystko razem zadziałało koncertowo. 

Umysł dostał swoje i organizm dostał swoje. Zdrowe ciało zdrowy duch.

Ponieważ jak wiecie, zasady jakiegokolwiek ruchu nie stanowią dla mnie tajemnicy, bo tym zajmowałam się zawodowo, nie było mi trudno zaopiekować się sobą pod kątem pracy nad ogólną kondycją. Spacer potraktowany jako trening każdemu się przydaje. Kiedyś drwiono ze spacerów. Nie traktowano jako dyscypliny sportowej. A jest nią. Chociażby dla seniorów, dla osób cierpiących na trudność w poruszaniu się. Spacer to jedno wielkie z d r o w i e, bezcenne. I na szczęście coraz więcej Polaków to dzisiaj rozumie. A rowerzystów ilu dzisiaj widziałam, nie widziałam za moich czasów. Bo rower nie był tak popularny jak jest dzisiaj. Ludzie potrafią jeździć nawet późnym wieczorem.

Nie siedzą w domach przed telewizorami, tylko wychodzą do parków pobiegać, pojeździć, pospacerować. Coś wspaniałego. I jestem jedną z nich. Buduje mnie to i motywuje. Namawiam do regularnych spacerów. Namawiam do aktywnego stylu życia. Każdego. Bo RUCH to ZDROWIE, RUCH to ŻYCIE. Jest już 20:15, za oknem ciemno, kończę więc pisać, bo znowu się rozgadałam.  


Obraz: *Internet

FASCYNACJA T R W A


Moją lekturą od pewnego czasu są książki i przewodniki drukowane dotyczące turystyki rowerowej w Polsce. Należy obowiązkowo przyznać, że ta dziedzina bardzo prężnie rozwija się. Budowane są trasy i szlaki rowerowe. Widzę to po swoim mieście, w którym regularnie przybywa tras rowerowych. Każdy może z nich korzystać bez względu na stopień zaawansowania.  Wszak chodzi o aktywny wypoczynek połączony z poznawaniem bliższych i dalszych okolic miejsca zamieszkania. Na teraz interesuję się krótkimi dystansami, ale z czasem, gdy kondycja będzie lepsza i gdy zdrowie pozwoli, ilość kilometrów pod kołami będzie się zmieniać. Tak więc książki i przewodniki o powyższej tematyce są nieocenioną pomocą.

Przypomniałam sobie dzisiaj swojego trenera, który zawsze powtarzał, że dla prawdziwego sportowca pogoda nie ma znaczenia, szczególnie niesprzyjająca. Kiedy przychodził czas zawodów, mogło być różnie, ważne by tylko nie padał deszcz. Tego nikt z zawodników nie lubił. To było dawno temu. Teraz, wspominam tamte czasy, trenera i jego nauki. A powodem tych wspominek jest chwiejna pogoda, która dzisiaj przeszkadza mi w moich rowerowych planach. Dawno już nie jestem zawodniczką, ale chcę tak jak kiedyś być zdyscyplinowaną. Przeszkadza mi w tym deszcz. Jako dziecko latałam po kałużach. Jako nastoletnia dziewczyna, obozowiczka włócząca się po górach w ramach narzuconych treningów, chodziłam boso po asfaltach i innych ścieżkach, skąpanych w strugach deszczu.

I było fajnie. Teraz nie jest fajnie, bo nie lubię moknąć. Dlatego tak wkurza mnie deszcz. Bo nie mogę wychodzić na rower. Nawet piechurów nie widać. Przestałam być zawodniczką, za to stałam się strasznie wygodną emerytką. Lubię przemieszczać się z miejsca na miejsce, chciałabym robić to codziennie. Nie mogę, bo... pada deszcz. Zatem przy pomocy świetnej mapy zajęłam się planowaniem. Każdy wyjazd planuję ze szczegółami, za każdym razem staram się wytyczać inną trasę, za każdym razem odkrywam też coś nowego, i za każdym razem cieszę się z tego jak dziecko. Ogarnęło mnie rowerowe fiu bździu. Same widzicie, że mój kolejny tekst dedykuję mojej fascynacji. Nie wiem dokąd doprowadzi mnie ta rowerowa faza, ale nie martwię się tym.

Na razie każda moja wycieczka obliczana jest na 2-3 godziny, w tym czasie przejeżdżam około 20-25-30 km.(różnie to bywa) spokojnym tempem. Nigdzie się nie śpieszę. Nawet są momenty, kiedy zsiadam z siodełka i prowadzę rower, by "rozprostować nogi". A tak naprawdę by odpoczęły pośladki, bo jednak jeszcze nie są przyzwyczajone do siodełka. Idę więc sobie spacerkiem, obserwuję ludzi, albo sprawdzam w telefonie trasę. Czyli zachowuję się jak klasyczna początkująca. Marzy mi się dłuższa wycieczka, taka z miasta do miasta, albo miasteczka, albo nawet do pobliskiej wsi, by zobaczyć, czy mogę pozwolić sobie na więcej. Zaplanowałam taką wyprawę, ale nie jestem jeszcze na nią gotowa. Jak będę, opiszę ją na blogu.

Wyrwanie się poza granice miasta wymaga porządnego przygotowania. Zdaję sobie z tego sprawę. Czytam więc na ten temat, a niektóre pomysły i propozycje już realizuję, by nie marnować czasu. Wszystko jest tu ważne, kondycja, rower, części zapasowe w razie "W", bagaż, a nawet pogoda. Myślę też o nauczeniu się wymiany opony. Czynność ta nie wymaga dużej siły, ale wiedzy i zręczności już tak. Mam kogoś, kto może mi w tym pomóc. To już coś. Muszę też liczyć się z niespodziankami na drodze. Skoro więc myślę o takich sprawach, świadczy to o tym, że tryby mojej rowerowej przygody ruszyły z tempa. Nie ma już odwrotu. Pociąga mnie rowerowa turystyka i z tego powodu przeżywam emocjonalną huśtawkę. Od niepokoju, po ciekawość i ekscytację.

Przyznaję, lubię to uczucie. Jestem przekonana, że obawy i wątpliwości znikną, gdy nabiorę większego doświadczenia w tej dziedzinie. Myślę, że z każdym następnym kilometrem będzie łatwiej. Już czuję w zasięgu ręki tę przestrzeń, ten przysłowiowy wiatr we włosach. By tego doświadczyć, wystarczy wsiąść na rower i pojechać przed siebie. Gdybym mogła stałabym się prawdziwą rowerową podróżniczką. Ponieważ nie mogę, organizuję sobie wycieczki zgodne ze zdrowym rozsądkiem. Nie pojadę wprawdzie do Egiptu, jak kiedyś marzyłam, ale mogę pojechać do miasteczka, w którym mieszkali moi rodzice. Odległość - 40 km. w jedną stronę. Najwyżej wrócę pociągiem. Albo... przenocuję tam w hotelu i wrócę do domu na kołach. 

To by była niesamowita przygoda. Chyba przygoda życia. Siedemdziesiątka na rowerze. A dokładniej mówiąc, siedemdziesiątka na poważnej rowerowej wyprawie. Jak na siedemdziesiątkę, oczywiście. Powiem Wam, że powoli odkrywam w sobie coś dotąd nieznanego. Nie potrafię tego nazwać. Ale to coś, co mnie pcha do przodu. Coś, czego wcześniej we mnie nie było. Nie wyjaśnię Wam tego, bo samej sobie nie potrafię wyjaśnić. Czuję jednak, jak silnie to we mnie tkwi. Mówi się, że do odważnych świat należy. Może czas sprawdzić, czy jestem odważna. Czy jestem odważna na tyle, by słowa zamienić w czyn. Może to o to chodzi. Naprawdę... sama jestem ciekawa. 

MOJE MOTTO: MASZ NOWY CEL PRZED SOBĄ, TO ZNACZY ŻE ŻYJESZ


Obraz: *Internet

M A R Z E N I E


Kto nie ma marzeń. Każdy z nas je ma. Są te łatwe do zrealizowania i trudne, nad którymi długo się myśli. Bywają takie, które z różnych powodów są nieosiągalne. Pozostają więc tylko marzeniem. Miałam kiedyś takie, z czasów młodzieńczych. Wyjazd do Egiptu. Właśnie tam, ponieważ pociągała mnie i fascynowała historia tego kraju. Ile książek się naczytałam na ten temat i ile filmów naoglądałam, wiedziała np. moja Mama, bo wciąż goniła mnie, bym wreszcie zgasiła światło. Gasiłam światło, ale czytałam dalej pod kołdrą w świetle latarki. Mama i tak wiedziała, że dalej czytam. Jak to Mamy. Nie zrealizowałam tego marzenia, nie byłam w Egipcie ani razu. Ale inne będące w zasięgu mojego portfela zostały zaliczone.

Dzisiaj, kiedy od ponad dwóch miesięcy mam swój rower, zdałam sobie sprawę, że jest on moim marzeniem samospełniającym się. Ot wyszło niechcący, że go kupiłam. Powód był raczej przyziemny, miał "kto wozić" moje zakupy. Ale wiecie jak to jest, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Nie wystarczała mi już rola wielbłąda, potrzebny był mi transporter. No i mam - dwa w jednym. Zdałam też sobie sprawę, że oto spełniam marzenie, o którym wcześniej w ogóle nie myślałam. Z braku czasu z wiadomych względów, świat na co dzień oglądałam albo zza jakiegoś okna, albo na filmach. Teraz z powodu roweru jestem w środku tego świata. Małego, bo lokalnego, ale lepsze to niż pejzaż z okna. Na odległość świat wygląda inaczej, w bezpośrednim kontakcie inaczej. 

Migawki filmowe albo internetowe wydawały się takie piękne, że aż nierealne. Mam teraz okazję namacalnie sprawdzać rzeczywistość. Czy jest prawdziwa. Zatem to, co kiedyś było obrazkiem, stało się prawdziwe i można tego dotknąć. To co, cały czas żyłaś w zamknięciu? - spyta ktoś. Nie, oczywiście że nie, odpowiem. Wycieczki, obozy turystyczne, obozy treningowe w plenerze, ogniska i inne takie imprezy, bywały moim udziałem, ale to było dawno temu. A ja mówię o czasie tu i teraz. Bo tu i teraz, będąc na emeryturze, mam chrapkę na spełnianie marzeń innego rodzaju. Tamten mój kontakt ze światem był, że tak powiem, obowiązkowy. Ten jest świadomy i tylko dla mnie. Tylko dla mnie. Czujecie różnicę? 

Teraz słońce wschodzi jakby inaczej. Świat w jego promieniach wygląda inaczej. Dzisiaj zauważam drobiazgi, których kiedyś nie widziałam. Dzisiaj świat wygląda jak bajka, kiedyś był dla mnie zwyczajnym widokiem. Dzisiaj wiem, że to też i moja bajka. Stoję sobie z rowerem, moim nowym przyjacielem, na małej polance i patrzę w niebo, słucham odgłosów Natury. Trele ptaków, szum liści, zapach, atmosfera. Docierają do mnie bezpośrednio i cieszą mnie jak nigdy wcześniej. Jakieś dziwne kropelki unoszą się w powietrzu jakby nie było grawitacji. Słońce takie gorące, a jakie ciche. I te dyskretne bzyczenie owadów. Aż usiadłam z wrażenia, że to wszystko tak na mnie działa. Wzruszyłam się nawet.

Czegoś podobnego dawno nie przeżywałam. Nie przeżywałam, bo w życiu dorosłym nie miałam na to czasu. Nie miałam czasu na świat. Dlatego teraz, skoro już ten czas mam, zaczęłam się starać by go poznać. By go poczuć. By w nim być. Tam, na tej pachnącej polance, poczułam się jego częścią. Dosłownie. Poczułam tego świata niezwykłość. Poczułam też, że właśnie to jest moim marzeniem - poznawanie świata. Mojego lokalnego małego świata. A rower stał się moim środkiem do celu. Zrobiłam bardzo ważny krok do przodu i nieważne, że wkrótce może okazać się on większy ode mnie. Mogę się potknąć, mogę nabić sobie guza, ale zacisnę zęby i pojadę dalej. Przekonuję się na gorąco, że w zakresie swoich możliwości, spełniam właśnie swoje marzenie. 

To piękne, że mogę robić właśnie to. A mogę, bo było ono na wyciągnięcie ręki. Było tam zawsze, było tam gdzie skończyła się wymówka, jest tam gdzie zaczęło się działanie. Już czuję się wybrana. Ale to nie wystarczy. Wiem, że trzeba być konsekwentną i wytrwałą. Będę. Bo warto. A warto, bo wyszłam z domu. Dzisiaj siedziałam na polance w lokalnym parku, jutro mogę siedzieć na podobnej, ale np. 100 km dalej od domu. To wcale nie tak daleko. Jasne, że nie od razu i nie bez wysiłku będę kontynuować realizację tego marzenia. Wiem, że ta polanka gdzieś tam jest, że nie ucieknie mi, że na mnie czeka. Wszystko w swoim czasie, prawda? 

Dużo się zmieniło. Od okna, przez które patrzyłam na świat do teraz, kiedy bezpośrednio mam z nim do czynienia. Wiem też, że mogę więcej. Nie muszę zachwycać się widokiem, mogę nim żyć, i nie jest to tylko sen. A ja mam wielką ochotę zgubić się w tym moim na razie lokalnym świecie.


Obraz: *Internet 

WRESZCIE nikt mi nic nie każe


Wybrałam się dzisiaj na kolejną wycieczkę rowerową mimo wyjątkowo słonecznej aury. Nie było za tłoczno. Wysoka temperatura zatrzymała mieszkańców miasta pod dachami i prawdę mówiąc, nie jest wskazana dla seniorów z różnych powodów. Najważniejsze są te zdrowotne. Podczas jazdy udawało mi się jednak unikać słońca, ponieważ trasa wiodła akurat poprzez ocienione drzewami odcinki. Miałam więc i słońce i cień. I czas, by zmierzyć się z przemyśleniami. W sumie były to dla mnie dobre przemyślenia. Dobrze po ponad godzinie tej miejskiej włóczęgi wróciłam do domu i od razu przelałam na klawiaturę to wszystko, co szwendało mi się po głowie. No więc...

... całe lata bycia pod kontrolą mam za sobą. Do baletu zaprowadzała mnie mama i patrzyła jak ćwiczyłam. Czasami miałam wrażenie, że była moim nadzorcą i że zaraz mnie skarci, jak coś źle zrobię. Gdy trochę podrosłam, zdałam sobie sprawę, że ten balet nawet mi się podoba i zaczęłam starać się dla samej siebie. Roiło mi się, że wyląduję w jakiejś szkole baletowej poza domem, a po latach ciężkiej harówy zostanę znaną baleriną. Tak się nie stało, bo upomniała się o mnie lekkoatletyka. Na lekcjach w-fu okazało się, że mam talent do biegania i trener wyznaczył mi miejsce w szkolnej kadrze. Balet przegrał ze sportem. Zyskałam trenera, a tak naprawdę kolejnego nadzorcę. Był gorszy od rodzicielki.

Ale co ja tam mogłam. Ponieważ byłam bardzo posłusznym dzieckiem, poddałam się dyktatowi jednego człowieka, który wówczas decydował o moim życiu. Był moim drugim, tym ważniejszym rodzicem. Nie obejrzałam się, a minęło tak wiele lat. Obudziłam się z tego "sportowego snu" jako dorosła osoba, samostanowiąca o sobie. Niezależna. Nieźle zarabiająca. Pani trenerka. Personalna, żeby nie było. Czy aby na pewno niezależna? Na początku tak mi się wydawało. Ale szybko dotarło do mnie, że nic się nie zmieniło. Niby nie miałam już nadzorcy, ale i tak czułam presję. Kto na mnie naciskał? Ja sama. Bo żeby być dobrą trenerką, musiałam wyglądać, więc dalej ciężko pracowałam nad sylwetką, by być dobrym przykładem i motywatorem dla podopiecznych i klientów.

Można by rzec, że sama zaopiekowałam się sobą. Stało się to wręcz moją misją. By móc uczyć klientów i dobrze trenować swoich podopiecznych, by móc wpajać im zdrowe nawyki zgodnie ze sztuką, zachowując zaangażowanie i uważność (po pierwsze nie szkodzić), sama musiałam żyć zgodnie z własnymi zasadami. A właściwie według zasad nowego popkulturowego trendu głoszącego "kult ciała". Nagle, ni stąd ni z owąd, zrobił się wokół globalny szum, a wartość rynku Fitness i Wellness poszybowała w górę. Fitness stał się kopalnią złota dla zainteresowanych. A ja byłam w samym centrum tego szumu. I popłynęłam razem z nim. Świadomie. Moim kolejnym w życiu nadzorcą stała się moja praca.

Przyznam, że lubiłam ten kierat, ten stan zaangażowania we własny zawodowy rozwój. Tak byłam skoncentrowana na nim, że nie zwracałam uwagi, ba, było mi obojętne, czy przy okazji ktoś każe mi robić to, co i tak z przyjemnością robiłam. Moja praca przynosiła mi wiele satysfakcji. Ja byłam dumna z moich podopiecznych/klientów, a oni byli dumni ze mnie. Nic innego się nie liczyło. A jednak nie było łatwo, lekko i przyjemnie. Ciężar odpowiedzialności spoczywał na mnie ogromny. I ta presja, że wszyscy na ciebie patrzą, kontrolują. Ciężar tego niewidzialnego wzroku był czasami nie do zniesienia. Ale radziłam sobie. W końcu zaliczyłam całe lata praktyki takiego kontrolingu.

Dzisiaj, gdy o tym wszystkim myślę, wydaje mi się to takie odległe, takie poza mną. Bo dzisiaj, wreszcie nikt już mi nic nie każe. Dzisiaj nikt ani nic na mnie nie naciska, niczego ode mnie nie wymaga. Nawet ja sama uspokoiłam się. Dzisiaj wsiadam na swój rower i jadę, a droga sama nas prowadzi. Przy okazji zauważyłam też, jak mocno i jak pozytywnie wpływa na mnie bliski kontakt z Naturą. Wniosek - dzisiaj nic nie muszę, a robię cokolwiek bo chcę. Jest coraz fajniej. To chyba jest wolność, prawda?


Obraz: *Internet 

W A Ż N E decyzje


Tak jak przy kupnie pierwszego w życiu komputera wiedziałam, że ma to być laptop, tak przy kupnie roweru wiedziałam, że ma być to elektryk, a raczej rower wspomagany elektrycznie. Nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale do tej pory jakiekolwiek podejmowałam tego typu decyzje, sprawdzały się potem. Dzisiaj po latach użytkowania powiem, że w życiu nie zamieniłabym laptopa na komputer stacjonarny, a po dwumiesięcznym użytkowaniu mojego e-BBF, nie zamieniłabym go na rower analogowy. Tak się teraz mówi - analogowy. Słowem, jestem bardzo zadowolona z wyboru. Ale to ja. Gdy rozmawiam z innymi osobami na temat elektryków, mówią różnie. Sądzę, że kierują się swoimi kryteriami. W końcu co człowiek, to inne potrzeby.

Żeby był to akurat elektryk, a nie inny rower, zanim go kupiłam, bardzo dużo czytałam o nim w internecie i zadawałam pytania panom w różnych sklepach rowerowych. Zdobywałam wiedzę, a wraz z nią rosło moje przekonanie i zdecydowanie. Przecież jestem seniorką, moja kondycja nie jest już taka jak za młodu, zatem potrzebuję wspomagania. Oprócz zbudowania na nowo kondycji po doświadczeniach covidowych, innym jeszcze powodem była np. chęć dłuższej obecności na zewnątrz. Nie tylko potrzeba uczestniczenia w życiu społecznym, ale też korzystania z dobrodziejstw natury. Takie przyjemne z pożytecznym. Niby jeżdżę solo, ale jestem również jedną z wielu uczestników tej "zabawy". 

Jedni spacerują, inni poruszają się na swoich pojazdach, a ja mam elektryka.

Fama głosi, że elektryki są tylko dla słabeuszy i dla seniorów. Ale wiecie, już trochę jeżdżę na swoim i widuję od czasu do czasu młodszych rowerzystów też na elektrykach. Musimy pamiętać, że zaletą takiego roweru jest to, że możemy się na nim wygodnie przemieszczać po mieście i poza miastem. Wspomnę o walorach użytkowych takiego wehikułu, które w wielu przypadkach przewyższają walory poruszania się samochodem. Mimo swoich wad, wszak nie jest idealnym pojazdem, to jednak rower bardzo ułatwia życie. Ponieważ na rynku jest dużo różnych firm rowerowych, każdy zawsze znajduje coś dla siebie. Są też do wyboru skutery i motorynki, ale te pojazdy mają zezwolenie na poruszanie się po mieście z prędkością powyżej 25 km. 

Mały kłopocik w tym, że obowiązkowo trzeba taki pojazd zarejestrować, jak samochód. Wspólny mianownik dla wszystkich tych maszyn, to dwa koła, zatem dla wielbicieli jednośladów wybór jest szeroki. Nie zapominajmy, że definicja roweru i jego użytkowanie jest określona paragrafami, do których mamy obowiązek się stosować. Jaki w Polsce użytkownicy rowerów mają stosunek do przepisów, sami widzimy. Zatem jeżdżę spokojnie, pilnuję prawej strony, na razie jeszcze przechodzę przez jezdnię na czerwonym (większość przejeżdża), uważam na przechodniów, trzymam się wyłącznie tras rowerowych, albo wyznaczonych dla rowerów "tasiemek". Nie przekroczyłam jeszcze prędkości 20 km choćby dlatego, że delektuję się samą jazdą.

To też jedna z tych ważnych decyzji, które czasami, w sytuacjach podbramkowych, mają decydujące znaczenie. Lepiej unikać kolizji czy wypadków, niż ponosić konsekwencje złych wyborów. Piszę o tym, ponieważ właśnie dzisiaj jadąc swoim tempem do parku, zauważyłam karetkę pogotowia, obok której ratownicy udzielali pomocy rowerzyście. Nie wiem co zaszło, ale chyba coś poważnego, ponieważ umieszczono rowerzystę w karetce i ta na sygnale odjechała. Na pewno do szpitala. Od razu to na mnie zadziałało. Zaczęłam wolniej i uważniej jechać. Jakoś tak mam, że widok karetki robi na mnie wrażenie. A jak wszyscy wiemy, rowerzystów na drogach przybywa. Robi się tłoczniej, a w związku z tym, mniej miejsca dla wszystkich.

Wracając do tematu elektryków. Bardzo pomocna to maszyna, gdy chcę załatwić parę spraw. Kiedyś poruszałam się taksówkami, albo chodziłam pieszo. Jednak taksówka to droga inwestycja, a znowu poruszając się piechotą, więcej czasu zajmowało mi załatwianie spraw. I tak mijały lata. Obecność roweru w moim życiu zmieniła bardzo wiele. Nie tylko jest przyjemnością i radością, ale wspaniałym pomocnikiem. No i w razie "parkingowania" nie zajmuje zbyt dużo miejsca. Zawsze znajdzie się jakiś metr kwadratowy by go postawić np. przy sklepie, przychodni, czy urzędzie. Ponieważ każda z nas ma sporo spraw do załatwienia na mieście, również i ja tak mam, to ważną rzeczą jest, czy w ogóle lubimy jeździć na rowerze. 

To naprawdę ważny szczegół. Odkryłam, że bardzo lubię przemieszczać się po mieście swoim elektrykiem, załatwiać sprawy, cieszyć się wolnością, jakkolwiek to brzmi. Jest jeszcze fakt, że seniorzy posiadający rowery, potrafią je w rozsądny sposób wykorzystywać. Z drugiej strony jasne jest jak słońce, że jeżeli ktoś nie lubi jeździć rowerem, nie da się namówić na jego kupno. Czy miałby to być analogowy/zwykły rower, czy elektryk. Jeżeli się nie lubi, to znaczy, że nie ma się nawet odrobiny chęci ani pasji, by choćby w deszcz, albo w zimie wyjechać na przejażdżkę. Ja i mój BBF już zdążyliśmy zaliczyć deszcz. Wiecie jak przyjemną jest jazda na rowerze w deszczu? Wcześniej nie wiedziałam. Teraz już wiem. 

Dzisiaj (niedziela 10 sierpnia) wybrałam się kolejny raz do ulubionego parku i trafiłam na fantastyczny Jarmark. Okazało się, że Górale zjechali nad morze. Przyznam, że nie wiedziałam o tym wydarzeniu, więc ochoczo ruszyłam ku stoiskom. Czego tam nie było. Korzystając z okazji kupiłam sobie (co zawsze na Jarmarku robię) dwa większe oscypki. Uwielbiam. Kombinowane kanapeczki, gdzie głównym aktorem jest oscypek, to delikates dla mojego podniebienia. Nigdy nie mogę się nimi najeść. Dlatego sobie ich nie odmawiam, gdy na Jarmarku zobaczę serowe stoisko z Zakopanego. Napatrzyłam się też na wyroby/rękodzieła góralskie. Piękna robota. Oczopląsu dostałam, więc odjechałam. 

Szkoda tylko, że tego typu imprezy odbywają się raz do roku. I wiecie, przypomniało mi to moje dzieciństwo.

Czas spędzony u Babci, mimo że tak odległy, to jednak wciąż jest miłym wspomnieniem. To latanie na bosaka, wyprawa do lasu na grzyby, zabawy z tamtejszymi dzieciakami, kończyny z bąblami od pokrzyw, berek w zbożu, albo ciuciubabka na polu wśród ogromnych głów kapust. Moja Babcia kontraktowała kapustę, mak i włoskie orzechy. I ta czysta zimna woda ze studni. Tak, mam co wspominać. Jestem dzisiaj bogata we wspomnienia, sama będąc Babcią. Babcią jeżdżącą na swoim elektryku. Mój wnuk nie może się nadziwić i mówi, że jestem odważna. Fajnie jest widzieć w oczach dziecka podziw dla siebie. Takich miłych chwil mamy sporo na wspólnym koncie. On kiedyś też będzie miał swoje wspomnienia.

PS - już dwa razy wybraliśmy się na rowerową wycieczkę. Młody był przewodnikiem. Było bardzo przyjemnie.


Obraz: *Internet 

P r z e j a ż d ż k a



Mówię Wam to bardzo szczerze

jadę sobie na rowerze

Jadę sama wszyscy mnie pozdrawiają

z ochotą rękami machają.


Po drodze mijam dorosłych i dzieci

i tak szczęśliwie czas mi leci

Posyłam uśmiech i odbieram uśmiechy

i ileż mam z tego sporej uciechy.


Jadę tak sobie na rowerze

i trudno mi jeszcze w to uwierzyć

Że potrafię kręcić pedałami

że nie boję się przy tym ani ani.


Każdego dnia dbam o swój rower

by gotów był na kolejną przygodę

Do sakwy pakuję niezbędne gratki

narzędzia, wodę i inne takie szmatki.



Na siebie również wciągam ciuszki

Kask okulary brak mi tylko muszki

I ruszam w świat na przejażdżkę

z zachwytu miłe myśli głaszczę.



Zwiedziłam już bliższą okolicę całą

co jak na mnie to wcale nie mało

Poznałam wszystkie sąsiednie drogi

i na kolejne jestem gotowa.


Nie wszystkie znam miasta atrakcje

kolejne plany robię więc przy kolacji

Na drugi dzień śmiało ruszam w świat

mój rumak rży przyjacielem ciepły wiatr.


Jadę więc sobie moim ślicznym rowerem

przysiadam na chwilkę kusi śliczny skwerek

Sycę oko i wybiegam w przód myślami

i cieszę się na zapas przyszłymi przejażdżkami. 


Obrazy: *Internet

ROWEROWA t u r y s t k a


 Ciągle jadę,

droga kręci się przed

 kołem niby wstążka



Tak się ostatnio nazwałam, ponieważ jeżdżąc po moim mieście i okolicach poznaję miejsca, o których istnieniu nie wiedziałam. Polubiłam je na tyle, że wciąż do nich wracam i będę wracała, bo za każdym razem mam wrażenie, że wyglądają jakby inaczej niż ostatnio. Tak to odbieram. Odezwał się też we mnie głód poznawania, dlatego każda kolejna wycieczka trwa coraz dłużej, a licznik pokazuje coraz więcej przejechanych kilometrów. Polubiłam też swego rodzaju samotność na rowerze. Nie potrzebuję towarzystwa do właśnie takiego spędzania czasu. Nie potrzebuję, bo chociaż jadę s o l o, to i tak przecież przebywam wśród ludzi. Odpowiada mi to moje s o l o. Wsiadam na rower kiedy mnie to odpowiada. Nie czekam na spóźnioną umówioną osobę i jadę trasą, jaką sama wybrałam.

Za każdym razem gdy wychodzę na rower, oczekuję kolejnych nowych wrażeń, niespodzianek, odkryć i za każdym razem upewniam się, jak bardzo jestem związana z miejscem, gdzie się urodziłam, gdzie pracowałam, a gdzie teraz spędzam po swojemu emeryturę. Jest pięknie. Piękne jest moje miasto i piękne są moje przemyślenia mimo, że czasami trudne. Wyjście na rower, oprócz fizycznego wysiłku i przemieszczania się z jednego miejsca do drugiego, zaczęłam traktować jako wyzwanie wędrówki w głąb samej siebie. Wjeżdżając do lasu czy do parku, intuicyjnie wybierasz odpowiednią drogę. To samo jest z wyprawą w głąb siebie. Są różne drogi i ścieżki. Znane już i nieznane.

Gdy wjeżdżasz na nieznane leśne tereny, strach przywołuje Twoją czujność, by zareagować przed ewentualnym niemiłym wydarzeniem. Ot, ludzka natura. Dobrze, że się boimy nieznanego, strach to nasz przyjaciel/sprzymierzeniec. Motywuje, zmusza do działania, co sprawia, że nagle potrafimy pokonywać własne ograniczenia. Stając twarzą w twarz z przeszkodą odkrywamy w sobie nieznaną nam dotąd siłę. I zdajemy sobie sprawę, że jednak możemy więcej. Wiele takich nieznanych leśnych dróg i ścieżek z niespodziankami, mamy w sobie. Mierząc się z nimi poznajemy siebie i swoje możliwości. Słowem - stałam się pewnego rodzaju rowerową turystką, dodatkowo przemierzającą swoje wewnętrzne drogi i bezdroża.

Jeszcze niedawno nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak ważną dla mnie decyzją okazała się decyzja kupna roweru. Początkowo myślałam, że rower zastąpi mi prowadzenie blogów, ale szybko zorientowałam się, że i blogów mi brakuje. Wszak pisanie to moja miłość. Jedyna miłość, o czym byłam przekonana. Rower sprawił, że można mieć kilka miłości i móc je ze sobą pogodzić. To, co przeżywam na wycieczkach, jakie przemyślenia mnie wtedy dopadają, wszystko to śmiało mogę opisać na blogu. Wyśmienity duet, prawda? Dzięki temu eksploruję nie tylko leśne i parkowe ścieżki, ale i te wewnątrz siebie. Niesamowita przygoda, która pomaga mi docierać w ciekawe okolice i je poznawać. 

Im dalej wjeżdżam, tym bardziej mnie wciąga. I coraz trudniej przychodzi mi kończyć taką 1,5 - 2 godzinną wycieczkę. Chcę więcej. Chcę jeździć dłużej. Na przykład pół dnia, albo i cały dzień. Chcę poznawać dalsze okolice swojego miasta. Chcę też z wysokości siodełka zobaczyć to, co jest poza miastem. Może kiedyś do tego dojdzie. Na razie zadowalam się krótkimi wypadami trenując jednocześnie kondycję i np. odporność mięśni pośladkowych na twardość siodełka (to ważna sprawa jak się okazało). I mam to szczęście, że moja rodzina podziela i popiera moje nowe hobby. To bardzo dużo dla mnie znaczy. Sami dużo jeżdżą na rowerach, ale to o mnie mówią, że na punkcie roweru zwariowałam.

Pewnie, że zwariowałam, bo jak tu zwariować? Tyle mam rzeczy do zrobienia i tyle miejsc do obejrzenia za sprawą roweru właśnie. Poznaję go też od strony technicznej, powoli i cierpliwie. Wiedza ta może się kiedyś przydać. Myślę przyszłościowo, bo nie wiem, kiedy przyjdzie mi do głowy większa wyprawa. Myślę po cichu o czymś, ale na razie zachowam to dla siebie. Realizacja tego pomysłu wymaga czasu i dobrego przygotowania. Że o odwadze nie wspomnę. Gdyby doszło do urzeczywistnienia planu, byłby to pierwszy krok , jakby otwarcie drzwi i pozwolenie do przekroczenia pewnej granicy osobistych możliwości mimo, że jestem seniorką. Dlatego wspomniałam o odwadze. Jest niezbędna.  

Przełamywać bariery, poznawać swoje mocne i słabe strony, umiejętność podejmowania ważnych i niekiedy trudnych decyzji i z czasem nauczenie się znosić porażki. Czyż przechodzenie przez życie i jazda (podróżowanie) solo na rowerze, nie mają aby ze sobą czegoś wspólnego? Zdaje mi się, że tak. Tak w życiu, jak i w trakcie samotnych wycieczek mamy niebywałą okazję do przemyśleń. Na różne tematy. Rower nie tylko odrywa mnie od codzienności, od miejskiego hałasu i zalewających nas bodźców, pozwala również spojrzeć na życie i siebie samą z innej strony. W leśnej ciszy lepiej mi się myśli. Nagle odpowiedzi na co trudniejsze pytania i wątpliwości, sypią się jak z rękawa. 

Słuchajcie! Chce się żyć! Nie tylko leśne górki i pagórki pokonuję, ale i te psychiczne. Jazda na rowerze okazuje się być wspaniałą terapią. Dla każdego. Każda górka czy pagórek nie jest trudna do pokonania, gdy się chce je pokonać. Pokonuję je i na swoim koncie notuję kolejne małe zwycięstwo. Tym ważniejsze dla mnie, im bardziej zmęczona wracam do domu. Ważniejsze, bo uwierzyłam we własne możliwości, bo jeszcze łatwiej nawiązuję kontakty, bo pokonuję własne ograniczenia, bo odkryłam jak wspaniała jest samodzielność. Pokonywanie s o l o (samotnie) rowerowych kilometrów to jakby stan umysłu. To jakby odkrywanie na nowo swojego prawdziwego "JA".


Obraz: *Internet

POCZUCIE s z c z ę ś c i a


 Wiele już razy przekonałam się w życiu, jakie szczęście dają człowiekowi drobne sprawy. Nagle bez Twojego wpływu dziejące się rzeczy, albo nieoczekiwane wydarzenia. Ot tak, jak za pstryknięciem palców, spotyka Cię coś tak miłego, że aż brak słów. Odkryłam niedawno, uskuteczniając kolejną wycieczkę rowerem, że JEDNAK kulturalny duch nie zginął w polskim narodzie. Jadąc ścieżkami rowerowymi, mijając współużytkowników tych ścieżek, kłaniamy się sobie, pozdrawiamy, wymieniamy kilka słów, uśmiechamy się do siebie. Jesteśmy dla siebie obcymi ludźmi, a trzymamy kontakt czy to wzrokowy czy werbalny. Urzekło mnie to, ponieważ niezwykle rzadko zdarzają się takie chwile, gdy pieszo mijamy się na ulicy.

Idąc ulicą udajemy, że nikogo oprócz nas na niej nie ma. Choćby uśmiech. Nie, a po co. Tyle wysiłku? A przecież miły gest nic nie kosztuje. Miły gest powoduje, że drugiej osobie robi się przyjemnie i wiecie co? Oddaje uśmiech. Idąc ulicą spotkało mnie coś takiego tylko kilka razy. a jeżdżąc rowerem tu i tam, mijając innych rowerzystów, bez przerwy się uśmiecham do ludzi, a ludzie uśmiechają się do mnie. Coś wspaniałego. Takie chwile powodują polepszenie mojego samopoczucia. Z tego powodu odbudowuję jakby swoją starą opinię, że z nami pod tym względem jest źle. Nie jest. Tych kilka chwil, ci mijani ludzie, wszystko to ratuje jednak dobrą opinię o naszej kulturze, której wydawało mi się, że mamy brak na co dzień.

Sprawdza się powiedzenie, które niedawno przypomniała u mnie na blogu Pani Ogrodowa, że rower JEST DLA KAŻDEGO. Dla każdego, kto chce na nim jeździć. Powiedziałam temu - sprawdzam. I co? I rozmawiam z osobami w różnym wieku, nawet z nastolatkami. Rowerzyści mają wspólny język, czego wcześniej nie wiedziałam. A nie wiedziałam, bo nie jeździłam na rowerze. Jakie to proste. To zupełnie inny świat, który od niedawna obserwuję z pozycji rowerowego siodełka. Na moje miasto patrzę innymi oczami. Na ludzi patrzę inaczej. Odkrywam rzeczy, na które wcześniej nie zwracałam uwagi. Ile przez to straciłam? Teraz już wiem ile. Ale zauważać to, lepiej później niż wcale. Sama sobie jestem za to wdzięczna. 

Za decyzję kupna mojego wspaniałego roweru, dzięki któremu każdego dnia spotyka mnie SZCZĘŚCIE.

Wiele osób może podzielić się swoimi spostrzeżeniami w tym temacie. Jestem o tym przekonana, i o tym że ich POCZUCIE SZCZĘŚCIA jest wciąż "karmione" wspaniałymi przeżyciami i wydarzeniami. Coś takiego jest nam po prostu niezbędne. Potrzebujemy tego do życia jak tlenu. Tak uważam, ponieważ będąc szczęśliwym, obojętnie z jakiego powodu, łatwiej i lepiej nam się żyje. Łatwiej znosimy kłopoty, lepiej radzimy sobie z ich ciężarem. W moim przypadku pojawienie się roweru odwróciło moją uwagę od kłopotów (nie tylko zdrowotnych). Poczułam się jakby lżejsza. Nie potrafię Wam tego lepiej wytłumaczyć, ale każdy dzień stanowi dla mnie bezcenną wartość. Wcześniej tego tak nie odbierałam. Teraz jest cudownie.

Ktoś powie, że taka mała rzecz (w moim przypadku rower), a cieszy. Tak, cieszy. To nie musi być rower, może być coś innego. Ale niech się zdarzy. Życzę tego każdej z Was moje Drogie. Już to jakiś czas temu pisałam, ale powtórzę, emerytura to nie koniec świata, to dopiero początek nowego etapu życia. Trzeba z niego korzystać ile wlezie, pełną parą, pełnymi garściami. Piszę krótko, ale i tak mnie cieszy, że w ogóle piszę do Was i dzielę się z Wami moje Drogie tym, co mnie miłego spotyka. To też o poziom wyżej podnosi moje poczucie szczęścia. Nie przeszkadza mi nawet odrobina deszczu podczas moich wycieczek. Świat z tego powodu nie przestaje być piękny.

PS - rower mam dopiero od miesiąca, a już tyle dobrego mnie spotkało, dlatego chyba stąd  potrzeba podzielenia się powyższymi przemyśleniami, na temat kultury na co dzień i tym, jaki to ma na nas wpływ.


Obraz: *Internet 

ROWEROWA D A M A


MOJE KOCHANE! 

Piszę ten post po bardzo długiej nieobecności w blogosferze i po bardzo długiej mojej nieobecności na Waszych Blogach. Wiem że mam Wasze wybaczenie i usprawiedliwienie, ponieważ wiecie jaka jest faktyczna przyczyna mojej nieobecności. Zapewniam jednak, że mimo iż mnie u Was nie ma, to MYŚLĘ cały czas o Was i o tym, co u Was słychać. By być pewną, że wszystko w porządku, zaglądam, ale nie komentuję. Ten post jest wyjątkiem, który popełniam, ponieważ COŚ wydarzyło się w moim życiu i chciałabym Wam o tym krótko opowiedzieć. Krótko, bo nie mogę za bardzo się rozpisywać ze względu na ochronę oczu.

Do rzeczy więc - skoro nie mogę czytać i bywać w blogosferze tak często jakbym chciała, to zazdroszcząc innym użytkownikom, KUPIŁAM sobie ROWER. Po 50 latach (słownie: pięćdziesięciu) zaczynam kręcić najpierw po okolicy, ostrożnie, poznając moje miasto z wysokości rowerowego siodełka. Jak to wygląda? Ano te pierwsze wypady, a było ich już całe cztery, nazywam próbami zapanowania nad równowagą i oswojeniem się z samym rowerem. Oswojeniem się i poznaniem możliwości tego jednośladu. Rower - to BBF Denvwer Germany, elektryk mający jednocześnie możliwości i zdolności zwykłego roweru z zasileniem elektrycznym. Czarna bestia o kołach 20-calowych.

Kupiłam to "coś" całkiem niedawno, bo ponad tydzień temu dopiero. Jest moim nowym przyjacielem i w praniu okaże się, na jak długo. Oby się tylko nie psuł. Tak się składa, że nieopodal domu mam serwis rowerowy, więc jakby co, to mam pomoc pod ręką. Zatem nie martwię się. Myślę też, że stał się jakby substytutem blogowania, tak to na razie czuję. Ale przecież w przyrodzie nic nie ginie, coś znika, a w to miejsce wchodzi n o w e. Jestem zadowolona, bo nadal mam zajęcie połączone z przyjemnością. Na pewno rower jako wehikuł nie jest dla wielu z Was atrakcją, dla mnie stał się, choćby z powodu tego, iż bardzo długo nie jeździłam, co stanowi dla mnie swego rodzaju "nowe" odkrycie i wyzwanie.

Cieszę się jak dziecko i jak dziecko chwalę wśród moich koleżanek nowym nabytkiem. Wkrótce, tak sobie obiecuję, ruszę na dłuższe wycieczki. Na pewno poznam nowych rowerowych przyjaciół, odkryję nowe miejsca i poznam szlaki/ścieżki rowerowe. W mieście są organizowane liczne około dwugodzinne wycieczki, tzw. turystyczne, na które mam plan się załapać. Jest lato, więc kiedy jak nie teraz, prawda? Ktoś może powiedzieć, że przecież r o w e r to nic takiego, jednak dla mnie to ratunek przed nic nierobieniem. Powiem, że właściwie uratował mi życie, stał się kapitalną ucieczką przed n u d ą. Przyznam również, że było mi okrutnie smutno, gdy nie mogłam pisać KWINTESENCJI myśli... 

Było mi smutno, ale już nie jest, bo odkryłam kolejną miłość, której będę się trzymała jak najdłużej. Zmuszona jestem pisać niestety krótsze teksty i tak już chyba będzie, ale lepiej tak niż wcale. Do zobaczenia. Do następnych postów, w którym mam nadzieję opisywać Wam moje przygody.

POZDRAWIAM WAS WSZYSTKIE MOJE NAJMILSZE JAK NAJSERDECZNIEJ I MOCNO ŚCISKAM...


Obraz: *Internet 

CIESZMY się każdym dniem


Gdy oglądam lub czytam wywiady ze znanymi i mniej/bardziej sławnymi osobami, znajduję wśród Nich takie, które aż tryskają optymizmem życiowym, bez względu na wiek, bez względu na ilość dokonań i doświadczenia życiowo - zawodowego, pomimo wielu porażek (bo i takie się zdarzają). Nic im nie przeszkadza w cieszeniu się każdym dniem. Mówią, że wciąż mają w sobie chęć do ryzykowania i eksperymentowania, że chcą wręcz chłonąć życie zachowując przy tym pokorę. Z rozbrajającą szczerością opowiadają o tym co czują, że w sumie obcy jest im dyskomfort z powodu wieku. To wszystko nie jest ważne, bo żyją. Żyją, bo widzą wokół siebie świat, bo go czują całą swoją postacią, bo słyszą każdy jego dźwięk. Słowem - jeszcze ogarniają to, co jest do ogarnięcia.

Podoba mi się takie podejście. Podoba mi się ten cały luz. Chyba jest zaraźliwy, bo i mnie się udziela. Podoba mi się to, że mam wpływ na to co robię. Chcę dzisiaj ubrać trampki do eleganckiej bluzki? Ubieram je. Chcę kupić wydawałoby się dla innych nieistotną rzecz? Kupuję ją. Kupuję, bo tak mi się podoba. Mogę przytoczyć wiele przykładów, które dzisiaj robię, a których kiedyś na pewno bym nie robiła. Wiem, bo kiedyś miałam inną opinię na wiele spraw. Mówi się, że tylko krowa nie zmienia zdania. Niech nie zmienia, ja zmieniam. Nie interesuje mnie dzisiaj, co mi wypada jako starszej osobie. Kiedyś to rozróżniano, a dzisiaj w tym całym pędzie wychodzi, że prawie wszystko jest dozwolone. Jak to, że założyłam trampki do eleganckiej bluzki. 

Może to bzdura, ale nie przejmuję się tym. Bo gdy zakładam te trampki czuję się na ten moment kilka lat młodsza, a dystans do pewnych z góry utartych rzeczy jakby znika. Stanowi to dla mnie wartość, bo moje samopoczucie jest wartością. Odkryłam też, jak w tym seniorskim wieku ważna jest uniwersalność. Jeżeli ktoś potrafi być kimś takim, to dopiero osiągnięcie. Bo znajdujesz się i wśród równolatków i wśród młodszych od siebie, nawet wśród bardzo młodych osób. To wspaniałe uczucie. Wspaniałe, bo nie czujesz się ograniczona. Niczym i nikim. Nawet jak za oknem pada deszcz, nie dołuje mnie to. Patrzę jak pada i cieszę się, że mogę patrzeć na padający deszcz. Lubię deszcz. Lubię jakąkolwiek zmianę pogody. 

Czuję się uniwersalnie, bo wszystko co mnie otacza, tak mi się wydaje, pasuje do siebie. Pasuje do mnie. Czuję wtedy, że istnieję. Z powodu deszczu? Ktoś zapyta? Nie, nie tylko, odpowiadam. Ta moja wewnętrzna uniwersalność to część mojego charakteru, to mój stan bycia tu i teraz. To moja zdolność i potrzeba wymiany z wszechświatem. To moja zdolność i potrzeba zachowania dobrej z nim symbiozy. Wiele razy pisałam, że bardzo podoba mi się życie na emeryturze. Z wielu powodów. Choćby z powodu możliwości uczenia się od młodszych od siebie. Możliwości patrzenia na świat ich oczami. Możliwości poszerzania horyzontów. Nazywam to nadrabianiem zaległości, które narosły przez lata, bo nie miałam na nie czasu.

Mam poczucie, że dzięki temu nie tracę kontaktu z rzeczywistością innych. Nie chciałabym tego, ponieważ nie chcę tkwić wyłącznie w swojej rzeczywistości, utkwić w niej tak na amen. Jestem zbyt ciekawa, by już teraz zamykać sobie drzwi przed nosem. Mając swoją przeszłość, swoją wrażliwość i swoje doświadczenie, chcę wzbogacić się o przeszłość, wrażliwość i doświadczenie innych, tych, z którymi o tym rozmawiam i być może rozmawiać będę. Po co? Bo mnie to motywuje, inspiruje, zachwyca. Bo na to co robię i chcę dalej robić, nie ma wieku. Dojrzałość i doświadczenie o niczym nie przesądza i w żadnym razie dla nikogo nie powinny być hamulcem. Nie uważam się za mądrzejszą tylko dlatego, że jestem starsza. 

Po prostu jestem jedną z wielu tych rozumiejących, chcących spotykać się, wymieniać opiniami i rozmawiać, rozmawiać i... rozmawiać. W tym sensie czuję się niemetrykalna. Takiego określenia użył aktor Andrzej Seweryn, gdy opowiadał o swoim zawodzie, że zawód aktora jest "niemetrykalny". Coś wspaniałego. Coś wręcz genialnego. Kiedyś nie wyobrażałam sobie być poza zawodem. Dzisiaj, gdy wiem jak to jest żyć na emeryturze, dziękuję, że czegoś takiego mogę doświadczać. Mogę, bo wolny czas pozwala na realizowanie siebie w inny sposób. Nie załamuję rąk, że to ostatni etap mojego życia. Mam inne, ciekawsze rzeczy do roboty. Mam plany, których jestem ciekawa czy dojdą do skutku. Widzę przed sobą jeszcze długą drogę.

Na tyle długą, że nie myślę o końcu. A nie myślę, ponieważ nie chce tego mój umysł, ponieważ czy i kiedy ma nastąpić koniec, zadecyduje o tym moje ciało. Ono w stosownym momencie wyznaczy granicę. I zaakceptowałam to. Nie chcę się zawczasu denerwować, wystarczy mi troska o własne kolana czy kręgosłup. Jestem ze sobą na swój sposób zaprzyjaźniona. Obserwuję, wsłuchuję się i pilnuję, by bardziej mi nie dokuczały. Będąc na emeryturze prowadzę o wiele skromniejsze życie,  zależne od kondycji, ale nie rezygnuję z zainteresowań. Jest to o wiele lepsze, niż dywagowanie co schrzaniłam w życiu. Schrzaniłam i już. To było. Zostało za mną. I uśmiecham się, bo tak wiele jest jeszcze przede mną.

Uśmiecham się nadal, bo zdaję sobie sprawę z najważniejszej rzeczy - że kocham życie i cieszę się nim każdą minutą, każdym dniem, na przekór wszechobecnemu złu.


Obraz: *Internet 

M A M 70-tkę i jest świetnie


 Mija tydzień jak do szarej rzeczywistości wróciłam po licznych wyjazdach. Wyjeżdżałam sama albo towarzyszył mi mój kochany wnuczek. Zapomniałam na jakiś czas o obowiązkach blogowych, wybaczcie, ale chwile spędzone z młodym człowiekiem, sposobność oglądania świata jego oczami i możliwość komentowania wspólnych przeżyć, to bezcenne. Oboje tych naszych wypraw nie zapomnimy. Gdy wyjeżdżałam sama, miałam czas na przemyślenia, na skupienie się na sobie i zapytanie samej siebie, czy na ten moment jestem zadowolona. W wyniku tych "eksperymentów" dotarło do mnie, że mimo, że jestem po siedemdziesiątce, mam się świetnie. Pomimo różnych dolegliwości zdrowotnych, po prostu mam się świetnie.

Ile by słów nie napisać na temat czasu jaki spędzamy na emeryturze, ile by się nie nagadać o tym ze znajomymi, by zrozumieć np. własne zadowolenie, trzeba samemu na tej emeryturze być i coś z tym wolnym czasem zrobić. Nie odkrywam tu Ameryki, ponieważ kto jest już emerytem, wie czym to smakuje. Wie, czy jest zadowolony z tego stanu rzeczy, czy nie jest. Mam to szczęście, że obcuję z tymi zadowolonymi, że mogę z nimi wzajemnie wymieniać się opiniami, że mogę powiedzieć na głos jak się czuję, czego bym chciała jeszcze doświadczyć i komu i za co mogę być wdzięczna. Każda z moich koleżanek i przyjaciółek po swojemu celebruje swoje "wolne" życie, tak jak ja. Jednak wszystkie sprawiamy, że każdy dzień na swój sposób jest dniem wyjątkowym.

Myślę, że z tego właśnie powodu jesteśmy zwyczajnie szczęśliwe. Uśmiechnięte. Chętne przedłużać te dni w nieskończoność. To jest chyba ten nasz s e k r e t dobrego wyglądu, zdrowego na tyle, na ile jest to możliwe. Gdy spotykamy się kolejny raz, ostatnio było to dwa dni temu, zlustrowałyśmy się wzrokowo wzajemnie i odniosłyśmy bardzo pozytywne wrażenie widząc, w jak dobrej kondycji jesteśmy. Każda z nas śmiało mogła powiedzieć, że mimo tzw. wieku emerytalnego (nie odbieramy siebie jako staruszki), dobrze nam z nim. Bo każdy dzień spędzamy tak, jak chcemy. Bo mamy czas zatrzymać się i wsłuchiwać w same siebie. Bo mamy okazję być wdzięczne za to, co mamy dzisiaj. Cokolwiek by to nie było. 

Uważam, że to bezcenne. Tak, jak to, że ma się rodzinę, wspaniałych znajomych/przyjaciół, swoją własną drogę, której końca na szczęście jeszcze nie widać. Każda z nas zapewnia, że starała się i nadal stara tą drogą podążać tak, by nikt nie został skrzywdzony. Kolejna cenna rzecz. Czy to nie wspaniałe, żyć jak się chce i robić to co się chce? Ceniąc własny i cudzy spokój? Ceniąc bliskie relacje z otoczeniem? Ceniąc możliwość spoglądania na siebie, osiągając przez to emocjonalną dojrzałość? Dojrzałość, dzięki której dzisiaj nic nie muszę. Dzięki której nie muszę ulegać szaleńczej modzie na wszystko, co do tej pory ktokolwiek wymyślił. Dzięki której nie muszę gonić młodości, która jak każda z nas dobrze wie, minęła.

Nie muszę ulegać jakiejkolwiek presji na cokolwiek. Nie muszę już niczego udowadniać. Mogę tylko docenić TO, co dzisiaj mam. Że powtórzę, TO CO DZISIAJ MAM. To naprawdę wspaniałe uczucie. Doszłam do wniosku, że patrząc na swoje życie w taki właśnie sposób, dużo osiągnęłam. Te moje osobiste osiągnięcie stoi w kontrze do wszelakiego kultu (np. kultu młodości), któremu jak bożkowi oddają się młodsze pokolenia. Nie kult młodości a wartość życia liczy się najbardziej. Wartość życia, której poprzeczkę pomagają podnosić m.in. s u k c e s y. Znany aktor Jan Nowicki powiedział kiedyś, że "starość nie jest dla mięczaków". Nie lubię tego słowa i nic nie poradzę, że istnieje w naszej przestrzeni.

Są osoby, które nie znoszą być "starym" i z tym walczą. A ja pytam - czy nie lepiej skupić się na rzeczach, które jeszcze można zrobić? Lepiej zająć głowę tym, niż użalać się nad sobą. Wisława Szymborska pisała wiersze zwane l e p i e j a m i. Oto mój >lepiej< - lepiej myśleć o zdrowiu, niż wylądować na pogotowiu. Dedykuję marudom. Wiele spraw, gdy traktuje się je z humorem, łatwiej i szybciej się rozwiązuje. Do wielu tych trudniejszych spraw warto podchodzić z dystansem, skoro nie mamy na nie wpływu. To oczywistość stara jak świat. I tak ją sobie tłumaczę. Czasami nie mamy sił, by walczyć np. z dolegliwościami, różnymi słabościami, które przynosi nam nasz dojrzały wiek.

Przystosowanie się do tego, umiejętność zaakceptowania, że jest się w nieuniknionej sytuacji, czeka każdego człowieka. Każdego. Skoro nie mamy wpływu na uciekający świat w takim tempie, że traci po drodze ważne wartości, pielęgnujmy je, by całkowicie nie zniknęły. Pielęgnujmy poprzez przekazywanie ich znaczenia młodszym pokoleniom, np. swoim wnukom. Cokolwiek dobrego będziemy robić, nie będziemy myśleć z uporem maniaka o starości. Nie czuję się na swoje siedemdziesiąt lat. Mój mózg się nie czuje. Nie czuje się, bo ja tego nie chcę. I dobrze mi z tym samopoczuciem. mimo, że to co dookoła widzę nie podoba mi się, to cały czas pilnuję swojego własnego kontrolnego mechanizmu, trzymającego mnie w pionie.

Pozbyłam się samochodu, by więcej chodzić piechotą, by jeździć tramwajami, bo to skutkuje kontaktem interpersonalnym. Mam wtedy okazję obserwować świat, ludzi, naturę którą kocham. To ogromna przyjemność (ale też zmartwienie) widzieć wszystko na własne oczy, te zmiany jakie następują i tych zmian konsekwencje. Ktoś drugi śmiało może powiedzieć, że jest już zmęczony tym niezrozumiałym dla nas pędem i się poddaje. Ja się nie poddaję. Bo wciąż jestem ciekawa tego nowego dla mnie świata. Chcę widzieć na jakiego człowieka wyrośnie mój wnuk. Chcę zobaczyć, na co stać ludzkość i co z tego wyniknie. Jednego tylko bym nie chciała, nie chciałabym wojny, której nie doświadczyłam. Za żadne skarby.

Póki co mam 70. i jest mi z tym świetnie. Oby ten stan trwał jak najdłużej i bez poważniejszych życiowych zakłóceń. Ponieważ jeszcze nie raz chciałabym wybrać się w świat z moim wnukiem. To moje życzenie. 

I taką jeszcze oto mądrość Wam moje Drogie dedykuję:

"NIGDY NIE JEST ZA PÓŹNO, BY ODWAŻYĆ SIĘ Ż Y Ć"


Obraz: *Freepik

R O D Z I N A



Przez pierwsze osiemnaście lat mieszkałam w pewnej kamienicy. To były lata 60. i 70. ubiegłego wieku. Pamiętamy jak wtedy było. Każdy na swój sposób. Pamiętamy wszystko, albo tylko to, co chcemy pamiętać. I utrwalamy to sobie odkładając pewne obrazki wspomnień do sekretnych szuflad. Pamiętam tamte czasy częściowo z powodu robionych wtedy zdjęć, a częściowo z powodu wydarzeń, które mocno utkwiły mi w pamięci. Wyjątkowo mocno. Gdy zdarza mi się przeglądać stare zdjęcia, wracają wydarzenia/incydenty, w których główną rolę grały rodziny mieszkające wówczas w "mojej" kamienicy. Starej i odrapanej, z walącym się tynkiem, ale z własnym podwórkiem.

Na tym podwórku tętniło życie od rana do wieczora. Dzieciarnia zgodnie bawiła się w wymyślone gry i zabawy, zgodnie też załatwiała dziecięce spory. Na swój sposób docierała się. Bywało, że zawiązywały się przyjaźnie na długie lata. Bo jakże miało być inaczej. Większość dzieciaków chodziła do tej samej szkoły, a więc śmiało można rzec, że na koncie tej grupki oprócz "grzeszków", gromadziły się też niemałe sukcesy. Było sporo czerwonych pasków na koniec kolejnego roku szkolnego, było sporo nagród i dziecięcej satysfakcji, że nie tylko rodzina doceniała edukacyjny wysiłek, ale też koledzy/koleżanki z podwórka. Bywała też zazdrość, żywot której na szczęście bywał krótki.

Mijały lata. Podwórkowe towarzystwo dorastało i miewało poważniejsze kłopoty. Poważniejsze od tych z czasów szczęśliwego dzieciństwa. O niektórych z tych kłopotów, nie opowiadało się rodzicom, tylko przyjaciołom. Była to w pewnym sensie podwórkowa terapia. Bo więź jaka nas łączyła, czasami bywała silniejsza od tej rodzice-dzieci. Nawet po latach, gdy życiowe drogi wielu z nas, z różnych powodów się rozeszły/rozjechały, utrzymywany był kontakt na tyle, na ile "dorosłe" zajęcia pozwalały. Tak, byliśmy już dorośli. Mieliśmy dorosłe problemy i na swój sposób stawialiśmy im czoła. Wiadomo, różnie z tym stawianiem czoła bywało. Ale jedno się nie zmieniło. Dalej mogliśmy się sobie wygadywać/zwierzać.

I kolejny raz można było się przekonać, jak silna jest podwórkowa więź. Nic nie mogło jej zastąpić. Przez nasze domy nieustająco przewijały się bliższe nam i dalsze osoby (rodzina, krewni), przyjaciele i zaprzyjaźnieni sąsiedzi, ale to nie oni mieli stałe wyznaczone miejsce w naszych sercach. Oni byli jak tłum na dworcu kolejowym. Przyszli, posiedzieli, poszli/pojechali. Za jakiś czas była powtórka, przyszli, posiedzieli, pogadali, poszli. I tak to się kręciło. Przyjaciele z podwórka to inna para kaloszy. Mówi się, że takie przyjaźnie są cenniejsze od więzi rodzinnych. Każdy z nas sam może to ocenić. Prawda to czy fałsz. Z mojego doświadczenia wynika, że to prawda.

Moje towarzystwo podwórkowe wykruszyło się już. Zostało nas tylko trzy osoby. Ale jakby nie trzy, bo uczucie przyjaźni przelało się również na członków ich rodzin i na niektórych ich przyjaciół. Na teraz jest nas piętnaścioro, większość to kobiety. Spotykamy się regularnie co jakiś czas i wciąż nie możemy się nagadać. Opowiadamy sobie o swoim życiu, o życiu naszych dzieci. Dzielimy się radościami i smutkami. Radzimy sobie wzajemnie w razie kłopotów. Słuchamy jedna drugą, co mamy do powiedzenia. Opowiadamy sobie, co słychać w szeroko pojętym świecie. Staramy się przeżywać te chwile wręcz spektakularnie, odpowiednio je celebrując.


Nikt z nas nie ma potrzeby towarzyskiego błyszczenia. Nikt z nas nie żąda podziwu drugiego z powodu sukcesu. To wszystko mamy za sobą. To już było. Wolimy, by każde takie spotkanie było jak święto. I w pewnych kwestiach nadal jest między nami po staremu. Wygadujemy/zwierzamy się sobie. Nie naszym rodzinom, a sobie. Nie obciążamy naszych rodzin niektórymi sprawami. Staramy się rozwiązywać je we własnym gronie, a rodzinom mówimy tyle, ile chcemy. Czujemy się przez to wolniejsi, swobodniejsi, ze zdolnością decydowania mimo wieku. Niektóre z nas nie są zbyt blisko ze swoimi rodzinami, tak się im ułożyło.

Ponieważ nie znaleźli ze sobą wspólnego języka, z czasem stawali się dla siebie coraz bardziej obcy. To przykre. I na to nie ma rady. By to zmienić potrzebna jest zgoda drugiej strony, a nie ma. Dla tych osób, to nasza grupka stała się rodziną. Jest takie powiedzenie, że człowiek nawet wśród ludzi, nawet wśród grona licznej rodziny, czuje się czasami samotny. Wiemy dobrze co to znaczy. Cóż znaczą okolicznościowe (raz na rok) spotkania z okazji jakiejś rodzinnej rocznicy czy urodzin wnuków, gdy na co dzień nie mamy kontaktu? Cóż znaczy chwalenie się bliskich swoimi sukcesami, gdy nie interesują ich nasze sprawy? Tak jak zawodzi rodzina, brać podwórkowa nigdy.

Bagatelizowanie spraw przez rodzinę, umniejszanie im, zmusza niektóre osoby do usunięcia się w cień. I wcale nie chodzi wyłącznie o osoby starsze. Młodsze również tego doświadczają. I tu sprawdzają się podwórkowe/szkolne znajomości. Kiedyś, gdy trzeba było, to we trzy zawiozłyśmy koleżankę do szpitala. To my trzymałyśmy ją za rękę gdy czekała na diagnozę. A gdy była po operacji i dochodziła do sił, na zmianę odwiedzałyśmy ją w szpitalu a potem w domu pilnując, by czegokolwiek jej nie zabrakło. Nie stanowiło to dla nas żadnego problemu. Wzruszała się i popłakiwała, a my razem z nią. Razem z nią cieszyłyśmy się, gdy całkowicie wyzdrowiała. 

Prawdziwa rodzina nawet się nie zainteresowała. Siostra odezwała się tylko raz, telefonicznie, gdy dowiedziała się, że nasza przyjaciółka jest już w domu. Myślę, że prawdziwą rodziną dla niej byłyśmy, a właściwie jesteśmy MY. Chcę powiedzieć, jakie to jest ważne w życiu, mieć kogoś, na kim można polegać, szczególnie w trudnych chwilach. Tak było między nami w "podwórkowych" czasach, tak jest teraz, po latach, gdy siwy włos uwieńczył nasze skronie. Któregoś dnia poszłyśmy odwiedzić nasze stare "śmieci". I wiecie co? To już nie jest "nasza" kamienica. Jest wprawdzie podwórko, ale to już nie "nasze" podwórko. "To" podwórko jest puste. Niczyje.

Zmieniło się wszystko. Wszystko. Tylko jedno przez te lata się nie zmieniło. Nasza więź. Przetrwała. I stała się nawet silniejsza, siłą naszych wspólnych przeżyć i siłą naszych doświadczeń życiowych. Myślę, że w dzisiejszym świecie, mało kto może pochwalić się tym, czym ja się chwalę. Tym, że mam dwie rodziny. Nie umniejszam znaczenia ani jednej ani drugiej. Obie zaznaczyły się w moim życiu i w moim sercu bardzo mocnym akcentem. Na obu nie zawiodłam się. Taka ze mnie szczęściara.


"Prawdziwa przyjaźń to nie chwila, to nie dzień, nie miesiąc i nie rok. To całe życie. I jeżeli na świecie jest cokolwiek niezmiennego, to tylko ONA. Prawdziwa przyjaźń jest jak zdrowie, jej wartość doceniamy, gdy już jej nie ma".

PS - ostatnio byłyśmy na proszonym koncercie. Jedną z artystek była wnuczka naszej przyjaciółki. Wszystkie w tamtej chwili czułyśmy się dumnymi "babciami". Wnuczkę i jej rodziców zaprosiłyśmy potem na udany działkowy babciny poczęstunek. O tym właśnie chciałam Wam opowiedzieć.


Obrazy: *Internet *123RF 

PRZESZŁOŚĆ - zostaw ją za drzwiami

Tak się złożyło, że odwiedziły mnie trzy bliskie mi ciocie, siostry mojej Mamy. Umówiły się, że skoro jest ładna sprzyjająca wizytom pogoda, to zrobią objazd rodziny, bo najprawdopodobniej nie będą miały już okazji na tak odważną "ułańską fantazję", jak powiedziała jedna z Nich. Wsiadły więc do samochodu, którym kierował mój kuzyn i... pojechały w świat. Każdy przystanek to mniej więcej dwa, trzy dni spędzane w domu u każdego członka naszej licznej rodziny. Kiedyś sama zrobiłam podobny objazd, by przedstawić rodzinie swoje, wtedy kilkuletnie dzieci i męża. Było nawet fajnie.

Teraz to ja gościłam moje najbardziej ulubione ciocie i mimo Ich wieku, było tak, jak pamiętałam. Nagadać się nie mogłyśmy, było sporo tematów do nadrobienia. Piszczały z zachwytu nad moim wnukiem, nad urodą córki i przystojnością zięcia, bo oczywiście nie omieszkali wpaść i się przywitać z seniorkami. Ręce miałam pełne roboty z powodu tej wizyty, chciałam się postarać i wierzcie mi, starałam się jak mogłam najlepiej, by było Im tak wygodnie, jak na to zasługują. Śmiały się, że wszędzie są traktowane jak królowe. 

Jak w trakcie każdej tego typu wizyty, nie obyło się bez wspomnień. A było co wspominać. Będąc dzieckiem wszystkie moje wakacje spędzałam u Babci, a tam były również ciocie, wówczas młode dziewczyny, z którymi nawzajem robiłyśmy sobie psikusy, i które pokazywały mi życie na wsi przy każdej okazji. W trakcie tych wspominek wracały do mnie obrazy mojego szczęśliwego dzieciństwa, nawet się trochę wzruszyłam, a ciotki z zadowoleniem i satysfakcją przytaczały coraz to nowe historie udowadniając, jaką mają świetną pamięć. Tak się złożyło, że podczas tej wizyty więcej było wspomnień, niż tzw. "bieżączki".

Nawet spytałam, czemu tak mało rozmawiamy o teraźniejszości? Bo nie ma o czym mówić, skwitowały zgodnie. Teraz sobie myślę, że One żyją przeszłością, że wciąż oglądają się za siebie. Trzymają się tej przeszłości, jak tonący brzytwy. Owszem, przyjemnie było z Nimi powspominać, ale życie toczy się dalej i każdy dzień coś sobą przynosi. Moje ciocie, mimo wieku to temperamentne damy, a jednak zatrzymały się. Zastanawiam się, czy to "przywilej" każdej starszej osoby? Czy ja też będę taka, gdy osiągnę Ich wiek? Że będę wtedy trzymać się przeszłości, bo nie będzie przede mną przyszłości?

Trudny temat. Moje ciocie pojechały dalej, a ja zostałam z własnymi myślami. Z jednej strony Je rozumiem (czy aby na pewno?), z drugiej natomiast nie pasuje mi taka postawa. Wychodzę z założenia, że mamy za mało czasu, by zajmować się tylko przeszłością. Po co wciąż oglądać się za siebie? Przeszłość już była, następnej nie będzie, co zatem z nią zrobić? Nie chcę pozbawiać jej znaczenia. Nie chcę niczego nikomu narzucać, ale cokolwiek nam się kiedyś wydarzyło, to po tylu latach jesteśmy w innym miejscu. Przeszłość jest częścią naszego życia, ale z całym szacunkiem, lubię swoją teraźniejszość.

Nie chcę jak moje ciocie utknąć w przeszłości, nie chcę się na niej koncentrować. Interesuje mnie, co jeszcze wydarzy się w moim przyszłym życiu. Czy źle myślę? Przyznaję, z tego powodu mam mały mętlik w głowie. Jednak skłaniam się ku myśli, że nadmierne życie przeszłością szkodzi. Jak każda nadmierność. Przeszłość rozumiem jako dziedzictwo, zapisane na kartach, na zdjęciach i na innych nośnikach. To mój bagaż, z jego ujemnymi i pozytywnymi elementami, a więc nie idealny, bo czegoś takiego nie ma. Każdy tak ma. Czy tego chce czy nie chce, dziedziczy swój bagaż, zwany dalej przeszłością.

Przeszłością, która jest wspólną składową rodziców, dziadków i dalszych pra... pra... pradziadków. Przeszłość to jakby nasz spadek po przodkach, który wpływa na moją przyszłość, który też mnie ukształtował. Którego nikt z nas nie może wymazać gumką "myszką". Tak to rozumiem. Historię rodzinną znam z opowiadań wielu osób. Te fragmenty układają się w całość, która jednak ma luki dzisiaj nie do uzupełnienia. Tak więc moja wiedza jest częściowa. Ale nie przepadnie, ponieważ już przekazałam ją swoim dzieciom. Mam świadomość również, że każde następne pokolenie dostanie swój pakiet. 

Dostanie, bo dla wielu przeszłość rodziny ma znaczenie. Bez względu na to, jaką jest. Historia mojej rodziny to historia ciężko pracujących ludzi, to historia biedy i wykluczeń, szukania szczęścia na obczyźnie, nieszczęśliwych małżeństw z których wówczas nie było ucieczki. To historia bohaterów wojennych. Znam ich wiele i dobrze wiem, jak się na mnie odcisnęły. Między innymi życia moich cioć. Czy zatem, mam ten swój odziedziczony bagaż zostawić za drzwiami? Czy dalej go przeglądać w nieskończoność, przywołując duchy przeszłości? Co robić?

Czy grzebanie się w dzieciństwie mimo niemal 70. na karku, to jest to, co powinnam robić? A może raczej należy cieszyć się i przeżywać dzieciństwo mojego wnuka? Moje ciocie wychodzą z innego założenia. Według Nich, przeszłość należy celebrować. Obowiązkowo. Są ode mnie starsze raptem o 10-12 lat, to młodsze siostry mojej Mamy, która gdyby żyła, miałaby dzisiaj 90. Są więc niewiele starsze, a zachowują się w tej kwestii jakby były co najmniej o 100 lat starsze. Chyba nie chcę być taka jak One. Moje życie, to prawdziwe, toczy się TU i TERAZ. Przeszłość tego nie zmieni.  

Nie chcę stać w miejscu, a iść dalej, bo nie mam już nic do stracenia. Czy zatem zgrzeszę gdy powiem, że dla mnie cenniejsza jest teraźniejszość i przyszłość (obojętnie ile by miała trwać), z całym szacunkiem dla przeszłości? Zdecydowanie nie, odpowiadam sama sobie. Nie zgrzeszę, ponieważ uważam, że zajmowanie się przeszłością tak intensywnie, jak robią to moje ciocie, nie pomaga teraźniejszości, ani nie pomaga przyszłości. Uważam, że przeszłości nie należy gorliwie rozkładać na czynniki pierwsze, nie należy jej poddawać analizie. Uważam, że przeszłości należy się u z n a n i e. I to powinno wystarczyć. Jeśli się mylę, to mnie poprawcie.

Uważam, że z rodzinną przeszłością każdy powinien się zmierzyć, nieważne czy jest niechcianym ciężarem, czy wspaniałą historią. Jeżeli to trudność, można to zrobić w towarzystwie rodziny. Poukładać porządnie to, co jest do poukładania. Zmierzyć się z tym bagażem, a potem odłożyć na odpowiednią półkę. Odłożyć, nie wyrzucić. Chociaż, z niektórymi brzydszymi "elementami" przeszłości niejedna osoba z chęcią by się rozstała. Samo życie. I jaka ulga. W moim przypadku, gdy czasu jest mniej niż więcej, ciągłe zajmowanie się przeszłością prowadzi donikąd. 

Dlatego wspominam wtedy, gdy mam taką potrzebę. Ale czynię to przez chwilę. Przez chwilę. Cokolwiek mi się przypomni z jakiegokolwiek powodu, nie ma to wpływu na moje bieżące życie, które toczy się teraz. Wiem, że od przeszłości nie ucieknę, nawet tego nie chcę, ale z drugiej strony nigdy nie zapominam o swoim życiu. Moje ciocie, na kilka dni wniosły pozytywny chaos w moją codzienność. Bardzo się ucieszyłam z Ich wizyty. Możliwe, że była to ta, z tych ostatnich. Będę miała co z przyjemnością wspominać, ale też z pewną dozą zastanowienia.

Zanim wizyta moich cioć stanie się kolejnym elementem historii rodzinnej, trochę czasu minie. Gdy stanie się przeszłością, odłożę na właściwą półkę obok innych i będę traktować z należnym jej uznaniem.


Obrazy: *Deon *Pozytywniej.pl *Internet