R O D Z I N A



Przez pierwsze osiemnaście lat mieszkałam w pewnej kamienicy. To były lata 60. i 70. ubiegłego wieku. Pamiętamy jak wtedy było. Każdy na swój sposób. Pamiętamy wszystko, albo tylko to, co chcemy pamiętać. I utrwalamy to sobie odkładając pewne obrazki wspomnień do sekretnych szuflad. Pamiętam tamte czasy częściowo z powodu robionych wtedy zdjęć, a częściowo z powodu wydarzeń, które mocno utkwiły mi w pamięci. Wyjątkowo mocno. Gdy zdarza mi się przeglądać stare zdjęcia, wracają wydarzenia/incydenty, w których główną rolę grały rodziny mieszkające wówczas w "mojej" kamienicy. Starej i odrapanej, z walącym się tynkiem, ale z własnym podwórkiem.

Na tym podwórku tętniło życie od rana do wieczora. Dzieciarnia zgodnie bawiła się w wymyślone gry i zabawy, zgodnie też załatwiała dziecięce spory. Na swój sposób docierała się. Bywało, że zawiązywały się przyjaźnie na długie lata. Bo jakże miało być inaczej. Większość dzieciaków chodziła do tej samej szkoły, a więc śmiało można rzec, że na koncie tej grupki oprócz "grzeszków", gromadziły się też niemałe sukcesy. Było sporo czerwonych pasków na koniec kolejnego roku szkolnego, było sporo nagród i dziecięcej satysfakcji, że nie tylko rodzina doceniała edukacyjny wysiłek, ale też koledzy/koleżanki z podwórka. Bywała też zazdrość, żywot której na szczęście bywał krótki.

Mijały lata. Podwórkowe towarzystwo dorastało i miewało poważniejsze kłopoty. Poważniejsze od tych z czasów szczęśliwego dzieciństwa. O niektórych z tych kłopotów, nie opowiadało się rodzicom, tylko przyjaciołom. Była to w pewnym sensie podwórkowa terapia. Bo więź jaka nas łączyła, czasami bywała silniejsza od tej rodzice-dzieci. Nawet po latach, gdy życiowe drogi wielu z nas, z różnych powodów się rozeszły/rozjechały, utrzymywany był kontakt na tyle, na ile "dorosłe" zajęcia pozwalały. Tak, byliśmy już dorośli. Mieliśmy dorosłe problemy i na swój sposób stawialiśmy im czoła. Wiadomo, różnie z tym stawianiem czoła bywało. Ale jedno się nie zmieniło. Dalej mogliśmy się sobie wygadywać/zwierzać.

I kolejny raz można było się przekonać, jak silna jest podwórkowa więź. Nic nie mogło jej zastąpić. Przez nasze domy nieustająco przewijały się bliższe nam i dalsze osoby (rodzina, krewni), przyjaciele i zaprzyjaźnieni sąsiedzi, ale to nie oni mieli stałe wyznaczone miejsce w naszych sercach. Oni byli jak tłum na dworcu kolejowym. Przyszli, posiedzieli, poszli/pojechali. Za jakiś czas była powtórka, przyszli, posiedzieli, pogadali, poszli. I tak to się kręciło. Przyjaciele z podwórka to inna para kaloszy. Mówi się, że takie przyjaźnie są cenniejsze od więzi rodzinnych. Każdy z nas sam może to ocenić. Prawda to czy fałsz. Z mojego doświadczenia wynika, że to prawda.

Moje towarzystwo podwórkowe wykruszyło się już. Zostało nas tylko trzy osoby. Ale jakby nie trzy, bo uczucie przyjaźni przelało się również na członków ich rodzin i na niektórych ich przyjaciół. Na teraz jest nas piętnaścioro, większość to kobiety. Spotykamy się regularnie co jakiś czas i wciąż nie możemy się nagadać. Opowiadamy sobie o swoim życiu, o życiu naszych dzieci. Dzielimy się radościami i smutkami. Radzimy sobie wzajemnie w razie kłopotów. Słuchamy jedna drugą, co mamy do powiedzenia. Opowiadamy sobie, co słychać w szeroko pojętym świecie. Staramy się przeżywać te chwile wręcz spektakularnie, odpowiednio je celebrując.


Nikt z nas nie ma potrzeby towarzyskiego błyszczenia. Nikt z nas nie żąda podziwu drugiego z powodu sukcesu. To wszystko mamy za sobą. To już było. Wolimy, by każde takie spotkanie było jak święto. I w pewnych kwestiach nadal jest między nami po staremu. Wygadujemy/zwierzamy się sobie. Nie naszym rodzinom, a sobie. Nie obciążamy naszych rodzin niektórymi sprawami. Staramy się rozwiązywać je we własnym gronie, a rodzinom mówimy tyle, ile chcemy. Czujemy się przez to wolniejsi, swobodniejsi, ze zdolnością decydowania mimo wieku. Niektóre z nas nie są zbyt blisko ze swoimi rodzinami, tak się im ułożyło.

Ponieważ nie znaleźli ze sobą wspólnego języka, z czasem stawali się dla siebie coraz bardziej obcy. To przykre. I na to nie ma rady. By to zmienić potrzebna jest zgoda drugiej strony, a nie ma. Dla tych osób, to nasza grupka stała się rodziną. Jest takie powiedzenie, że człowiek nawet wśród ludzi, nawet wśród grona licznej rodziny, czuje się czasami samotny. Wiemy dobrze co to znaczy. Cóż znaczą okolicznościowe (raz na rok) spotkania z okazji jakiejś rodzinnej rocznicy czy urodzin wnuków, gdy na co dzień nie mamy kontaktu? Cóż znaczy chwalenie się bliskich swoimi sukcesami, gdy nie interesują ich nasze sprawy? Tak jak zawodzi rodzina, brać podwórkowa nigdy.

Bagatelizowanie spraw przez rodzinę, umniejszanie im, zmusza niektóre osoby do usunięcia się w cień. I wcale nie chodzi wyłącznie o osoby starsze. Młodsze również tego doświadczają. I tu sprawdzają się podwórkowe/szkolne znajomości. Kiedyś, gdy trzeba było, to we trzy zawiozłyśmy koleżankę do szpitala. To my trzymałyśmy ją za rękę gdy czekała na diagnozę. A gdy była po operacji i dochodziła do sił, na zmianę odwiedzałyśmy ją w szpitalu a potem w domu pilnując, by czegokolwiek jej nie zabrakło. Nie stanowiło to dla nas żadnego problemu. Wzruszała się i popłakiwała, a my razem z nią. Razem z nią cieszyłyśmy się, gdy całkowicie wyzdrowiała. 

Prawdziwa rodzina nawet się nie zainteresowała. Siostra odezwała się tylko raz, telefonicznie, gdy dowiedziała się, że nasza przyjaciółka jest już w domu. Myślę, że prawdziwą rodziną dla niej byłyśmy, a właściwie jesteśmy MY. Chcę powiedzieć, jakie to jest ważne w życiu, mieć kogoś, na kim można polegać, szczególnie w trudnych chwilach. Tak było między nami w "podwórkowych" czasach, tak jest teraz, po latach, gdy siwy włos uwieńczył nasze skronie. Któregoś dnia poszłyśmy odwiedzić nasze stare "śmieci". I wiecie co? To już nie jest "nasza" kamienica. Jest wprawdzie podwórko, ale to już nie "nasze" podwórko. "To" podwórko jest puste. Niczyje.

Zmieniło się wszystko. Wszystko. Tylko jedno przez te lata się nie zmieniło. Nasza więź. Przetrwała. I stała się nawet silniejsza, siłą naszych wspólnych przeżyć i siłą naszych doświadczeń życiowych. Myślę, że w dzisiejszym świecie, mało kto może pochwalić się tym, czym ja się chwalę. Tym, że mam dwie rodziny. Nie umniejszam znaczenia ani jednej ani drugiej. Obie zaznaczyły się w moim życiu i w moim sercu bardzo mocnym akcentem. Na obu nie zawiodłam się. Taka ze mnie szczęściara.


"Prawdziwa przyjaźń to nie chwila, to nie dzień, nie miesiąc i nie rok. To całe życie. I jeżeli na świecie jest cokolwiek niezmiennego, to tylko ONA. Prawdziwa przyjaźń jest jak zdrowie, jej wartość doceniamy, gdy już jej nie ma".

PS - ostatnio byłyśmy na proszonym koncercie. Jedną z artystek była wnuczka naszej przyjaciółki. Wszystkie w tamtej chwili czułyśmy się dumnymi "babciami". Wnuczkę i jej rodziców zaprosiłyśmy potem na udany działkowy babciny poczęstunek. O tym właśnie chciałam Wam opowiedzieć.


Obrazy: *Internet *123RF 

4 komentarze:

  1. To prawda, zdarza się, że gdy dzieci, wnuki rozjeżdżają się po świecie, a dalsza rodzina zajęta swymi sprawami lub jej nie ma, to znajomi, sąsiedzi, koleżanki z byłej pracy staja się naszymi najbliższymi i możemy także liczyć na ich pomoc!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz Jotko, moja Mama tego doświadczyła, ja takiej przyjaźni i pomocy doświadczyłam i myślę, że i Ty mogłaś mieć z taką pomocą kontakt. Jednak od dłuższego czasu zauważam, że coraz gorzej jest z komunikacją między ludźmi. Nawet sąsiadów nie znamy dzisiaj za dobrze. Jak to się mówi - znamy się tylko z widzenia. Takie czasy.
      Pozdrawiam Cię serdecznie... Polonka54

      Usuń
  2. Właśnie w odpowiedzi na Twój post chciałam napisać, że teraz to się zmieniło, dzieci takich przyjaźni nie mają. Na szczęście zdarzają się przyjaźnie szkolne, m.in. tak zwane nocowanki, gdzie można nawiązać bliższy kontakt z koleżankami. Szkoda, że teraz nie ma takich pięknych relacji jak Twoje. Ja w swoim rodzinnym domu bywam tak rzadko, praktycznie tylko na pogrzebach.
    Pozdrawiam serdecznie.:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wszystko się zmienia.
    Niestety!
    A ja mam przyjaciółkę z którą poznałyśmy się jako 13 latki. I nadal jesteśmy dla siebie bardzo ważne. I spotykamy się bardzo często.
    Stokrotka

    OdpowiedzUsuń