Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Co za poranek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Co za poranek. Pokaż wszystkie posty

CO ZA PORANEK...

Budzę się rano i swoim zwyczajem od razu patrzę w okno, a tam szaro i wilgotno. Pada drobniutki deszczyk, wieje wietrzyk, nie jest to zaraz jakaś beznadzieja, nie, ale wyjście na zewnątrz odkładam na potem, może chociaż przestanie padać. I w tym momencie czuję, że moją głowę atakuje nieznany obiekt, coś jak obręcz zaciskająca się coraz bardziej. Spojrzałam w lustro i zaraz odwróciłam wzrok, moja mina mówiła wszystko. Oho... dzisiaj nie będzie za wesoło, pomyślałam sobie, zacznę dzień od porannej kawy, może ona uratuje resztki dobrego samopoczucia, które planowałam mieć.

Niestety, nawet zapach kawy nie pomógł. A tak go uwielbiam. Moim zdaniem jest lepszy od samej kawy. Prawie się tym zapachem upajam jak jakaś narkomanka, ale pudło, upuściłam mój ulubiony kubeczek w tym zamyśleniu, kawa się rozlała robiąc niezłą kałużę. Na szczęście kubek cały. No, ale trzeba posprzątać. Myśli nie są za dobre. I co zrobiłaś? - pytam samą siebie. Nic, niemiło sobie odpowiadam. Zła kończę sprzątanie i od razu przymierzam się do drugiej kawy, w końcu muszę się jej napić. Siedząc przy stole i pijąc kawę planuję dzisiejszy dzień. 

Poczekam aż przestanie padać, pójdę na ryneczek i się rozejrzę, co sensownego wpadnie mi w oko to kupię. Tak po dziesiątej wychodzę z domu. Spokojnie, powoli, spacerkiem, a gdzie mi się śpieszy? Nigdzie. Więc idę. Pomału wraca mi dobre samopoczucie. Nastrajam się. Idę i rozglądam się, patrzę na ludzi. Patrzę na ludzi, nie pod nogi i... padam. Kolana trochę we krwi, obolałe dłonie, bo się ratowałam jak umiałam. Wstaję i rozglądam się, czy może ktoś zauważył moją katastrofę. Ktoś zauważył, ale poszedł dalej obojętny na moje nieszczęście. No, jak tak dalej pójdzie, to mam przechlapane, pomyślałam.

Muszę do diaska uważać, karcę sama siebie. Idę dalej. Już prawie jestem na ryneczku, aż tu nagle!!! - wali się na mnie starsza kobieta z reklamówkami i obie lecimy na bruk!. Rany, znowu! Jednego poranka? Gramolimy się, jedna pomaga drugiej, kobieta przeprasza i widać, że się wstydzi całego zajścia. Ja z wymuszonym uśmiechem mówię, e tam, to nic takiego (a mam zaciśnięte zęby), niech się pani nie przejmuje, a to samo kolano boli, jak cholera. W końcu odchodzi w swoją stronę, a ja zastanawiam się, czy nie wrócić do domu i opatrzyć rany. Ale miałam przy sobie plaster, zakleiłam.

Uspokajam się pomału. Moje serce wyrównuje tempo. Dobra, idę zrobić te zakupy. A tu, krople deszczu zaczynają nieśmiało z góry padać, wiatr znowu zaczął wiać. Gdzieś błysnęło. Niedaleko. A ja nie mam nawet parasola. Ale mam rozwalone kolana, które coraz bardziej dają znać o sobie. Kuśtykam. Nie poddam się. Jestem dzielna. Czas biegnie, deszcz nadal jest deszczem, a wiatr wiatrem. Stoję w kolejce. Kupiłam co miałam kupić, odwracam się by odejść, a tu baaach... reklamówka pęka i wszystko się wysypuje pod nogi faceta, który był za mną. Teraz ja przepraszam i niezdarnie zbieram co moje. 

Teraz ja się wstydzę. Czerwienieję i znowu przepraszam. Co za poranek!!! Wściekła zdecydowałam, by wrócić do domu. Mam dość. Zakupy zrobię innym razem. Idę. Wolniej. Siatkę trzymam mocniej. I walnęło! Błysnęło! Grzmotnęło! Nie na żarty! Do domu jeszcze spory kawałek. Nie ma się gdzie schować, bo z ryneczku już wyszłam. Idę, a raczej człapię i wyglądam jak super zmokła kura. Tak też się czuję. W tym momencie jak ja nienawidzę deszczu, jak ja nienawidzę wiatru, jak ja nienawidzę... świata! I właśnie w tym momencie słyszę anielski głos - może Pani pomóc? 

Totalnie zaskoczona podnoszę głowę i jeszcze bardziej totalnie zaskoczona... drętwieję. Rany, cała drętwieję. Stałam tam jak ta Niobe, zmokła, w przylepionym do ciała mokrym ubraniu, bez fryzury, bez wyjściowego makijażu, stałam i... gapiłam się, na dodatek z otwartymi ustami. Gapiłam się i nie wierzyłam we własne szczęście. Pomóc mi chciał sam Krzysiu. Mój Krzysiu. Moja pierwsza miłość. Tak samo młody, przystojny i piękny jak 50 lat temu. Czary jakieś czy co? Uśmiecha się do mnie, a ja staram się uśmiechać do niego. Bierze ode mnie siaty z zakupami, a ja się... uśmiecham. A raczej wyszczerzam się.

Wyszczerzam się zapominając, że nie mam górnej "czwórki" i dolnej "piątki", że wyglądam okropnie i że mam... o zgrozo... mam 68 lat, jestem stara i brzydka, do tego te zdarte kolana. Wyszłam przed moim Krzysiem na niezdarę. Natrętne myśli podpowiadają różne rzeczy, ale ja nie słucham. Bo kto by słuchał zdrowego rozsądku, gdy Krzyś patrzy? Pięknie wyglądasz kochanie, on do mnie. Ja??? Pięknie??? Czy on ma oczy? pytam się w myślach. Chodź, odprowadzę Cię do domu, zrobisz mi kawę, porozmawiamy - mówi. Kawę??? Wylała się, a ostatnią wypiłam. 

Nie mam w domu Kawy!!! I ryczę na głos na całą ulicę. Nie mam w domu kawy!!! Ludzie, kto mi pożyczy kawę dla mojego Krzysia!!! Wrzeszczę jak opętana i... budzę się... i jeszcze z oddali słyszę - ładny mamy dzień Kochanie, prawda?

Budzę się i... swoim zwyczajem od razu patrzę w okno... a tam... szaro i wilgotno...

I wiecie co? Podeszłam do okna, popatrzyłam na świat i poczułam jak uśmiecham się. Uśmiechałam się do swoich myśli. Zauważyłam, że wszystko wokoło zaczyna się uśmiechać też do mnie. Mimo pochmurnego nieba i lekkiego deszczyku, który nawet pachniał i mimo tego, że nie lubię wilgoci. Stoję w oknie i wszystko wydaje się jakby mniej skomplikowane. Nagle nabrałam ochoty na kawę w ulubionym kubeczku, który czeka na stole. Gdy będę ją piła, zaplanuję resztę dnia. Patrzę w lustro i widzę zadowoloną twarz, uśmiecham się do niej, a ona oddaje mi uśmiech...

Chyba pójdę na ryneczek... co sensownego wpadnie mi w oko to kupię...