"K O B I E T O puchu marny"


 

Kobieto puchu marny! ty wietrzna istoto!

Postaci twojej zazdroszczą anieli,

A duszę gorszą masz, gorszą niżeli!...

Przebóg! tak ciebie oślepiło złoto!

I honorów świecąca bańka, wewnątrz pusta!

Bodaj... Niech, czego dotkniesz, przeleje się w złoto;

Gdzie tylko zwrócisz serce i usta,

Całuj, ściskaj zimne złoto!

*

Ja, gdybym równie był panem wyboru,

I najcudniejsza postać dziewicza,

Jakiej Bóg dotąd nie pokazał wzoru,

Piękniejsza niżli aniołów oblicza,

Niżli sny moje, niżli poetów zmyślenia,

Niżli ty nawet... oddam ją za ciebie,

Za słodycz twego jedynego spojrzenia!

*

Ach, i gdyby w posagu

Płynęło za nią całe złoto Tagu,

Gdyby królestwo w niebie,

Oddałbym ją za ciebie!

Najmniejszych względów nie zyska ode mnie,

Gdyby za tyle piękności i złota

Prosiła tylko, ażeby jej luby

Poświęcił małą cząstkę żywota,

Którą dla ciebie całkiem poświęca daremnie!


Adam Mickiewicz


Obraz: *Internet

GRANICA s t r a c h u


 Wielu zastanawiało się i nadal zapewne zastanawia nad tym , jak ludzie radzą sobie ze strachem. Jak radzą sobie z nim w pojedynkę albo w mniejszych lub większych zbiorowiskach. W dobie zagrożenia światowym konfliktem zbrojnym, walka ze strachem o życie staje się ekstremalnym wyzwaniem. Mnie zastanawia ile jeszcze ludzkość zniesie? Jak długo będzie oddawała się głupocie i naiwności, że to co ma, będzie miała zawsze? Jak długo każda społeczność każdego państwa, albo przynajmniej jej połowa, będzie oddawała władzę w ręce niestabilnych, niezrównoważonych cwaniaków? Czy tacy wyborcy nie boją się utraty świata jaki znają? Gdzie rozum? Gdzie podziała się wyobraźnia? 

Granica strachu przed najgorszym w dzisiejszym świecie i rzeczywistości, nie wiadomo gdzie stoi. Ludzie są słabi emocjonalnie, upośledzeni umysłowi i intelektualnie, skoro głosują na takiego Trumpa, Putina, Kima i im podobnych. Gdzie stoi ich próg strachu przed końcem świata? Czy ta połowa niestabilnych nie boi się nawet wtedy, gdy dla własnego dobra bać się powinna? Nie boi się konsekwencji własnych wyborów? Ten kto się nie boi, jest durniem do kwadratu. Jest ofiarą własnej głupoty. Ja boję się niepewności jutra. Boję się niestabilności. Boję się bardzo zmian, zbyt radykalnych zmian, które nas niechybnie czekają. Wydaje się nawet, że jest już za późno, by chociaż zatrzymać to szalone koło.

Szczerze mówię, otwartym tekstem przyznaję, że jestem okrutnie zaniepokojona tym, co dzieje się w światowej geopolityce. Mój psychiczny dobrostan został zachwiany z powodu zachwiania bezpieczeństwa Polski i ogólnoświatowego bezpieczeństwa. W całym tego słowa znaczeniu. Nie rozumiem, że inni tego nie rozumieją, że wojna to nic dobrego. A ten kataklizm właśnie wisi nad naszymi głowami. Co takiego stało się z najważniejszymi przywódcami, że stawiają na szali nasze życia? Że nie chcą już utrzymywać prawdziwych pokojowych sojuszy, tylko sprzymierzają się z dotychczasowym wrogiem? Co im padło na mózgi, że za wszelką cenę chcą zakłócić dotychczasowy porządek? 

NATO z godziny na godzinę staje się przeszłością. Nie wiadomo czy art. 5 traktatu NATO jeszcze obowiązuje. Wszelkie gwarancje bezpieczeństwa stają się na naszych oczach mniej warte od papieru, na którym zostały spisane. Jeśli to się wydarza, to znaczy, że Trump otwiera Putinowi drzwi do Europy, a tym bardziej do Polski. Wszyscy, choćby europejscy przywódcy, to widzą i o tym wiedzą. Zamiast natychmiast działać, wciąż gadają, wciąż opowiadają nam co trzeba zrobić. Tracą czas. Tracą tak bardzo cenny dla nas czas. I czego tu do diaska nie rozumieć? Jeżeli są tacy, którzy nie odczuwają strachu przed konsekwencjami działań szaleńców, to po prostu są głupi. Takich głuchych i ślepych śmiało można nazwać zdrajcami.

"W ostatnich 300 latach ruskich wojsk nie było w Warszawie tylko przez 50 lat, 20 lat międzywojnia i 30 ostatnich. Obecność Rosjan była tu więc przez stulecia raczej normą niż wyjątkiem. I przyznaję, że z trwogą myślę o tym, że norma może ożyć, a wyjątek okazać się chwilowym kaprysem historii" - Tomasz Lis.

Jestem emerytką, a więc pamiętam dawną edukację. Pamiętam lekcje rosyjskiego. Nawet je lubiłam. Może przez to, że jakimś cudem tkwi we mnie słowiańska dusza? Może. Jednak po ludzku wstyd mi za ruską mentalność, która każe dzisiejszym obywatelom Rosji tęsknić za imperializmem, każe przywoływać go i utrwalać. Wstyd mi za ich niezrozumiałe chamstwo i niezrozumiałe zamiłowanie do brutalności, które na tle rosyjskiej kultury wyglądają co najmniej dziwnie. To wszystko nie skleja mi się. Putin za wszelką cenę chce przywrócić Rosji dawne (nie dzisiejsze) znaczenie mocarstwa. Cokolwiek to dla niego samego znaczy. A czyni to świadomie i kosztem świata, kosztem nawet własnego narodu. 

Ubolewam, bardzo ubolewam, że w Polsce i innych krajach nie brakuje osobników, którzy tak chętnie sprzyjają Rosji. Ubolewam, że tak łatwo stają się za ich pieniądze zdrajcami. Przykładem bardzo wyraźnym są politycy i przedstawiciele dzisiejszej polskiej opozycji (PiS, Konfederacja) mieniący się otwarcie przyjaciółmi Putina. Sami o tym mówią, wszem i wobec. Wiadomo nie od dzisiaj, że ZE ZDRADY SIĘ KORZYSTA, A ZDRAJCÓW SIĘ POZBYWA. Współczesnych (i nie tylko) przykładów, tylko z ostatniego dziesięciolecia, nie brakuje. Przykładów, na konsekwencjach których nikt się nie uczy. Wielu naszych polityków nie ma poczucia zagrożenia i nie wybiega wyobraźnią w najbliższą przyszłość.

W przyszłość, kiedy to tak uwielbiany przez nich Putin wykorzysta ich na swój sposób, a potem się od nich odwróci. Nie przyjmują tego do wiadomości. Tak jak kierowca jadący zbyt szybko, nie przyjmuje do wiadomości, że konsekwencją szybkiej jazdy jest utrata nie tylko własnego życia, ale i życia innych ludzi. Czy zatem nie boją się przyszłości (politycy), jaką sami sobie gotują? Strach to dziwne zwierzę, ujawnia się wtedy, gdy jest już stanowczo za późno na cokolwiek. Każdego dnia widzę, że jest się czego bać. Każdego dnia, gdy słucham i oglądam chociażby TV. Tak naprawdę to z każdej strony widać, słychać i czuć strach. Do wielu rzeczy można się przyzwyczaić, do strachu nie przyzwyczaję się nigdy.

Ktoś inny powie, że ze strachem można żyć.  Tylko co to za życie? Wieczny stres o wszystko. Zero stabilności, zero spokoju i niewiadoma, co będzie jutro. Na świecie wiele jest miejsc (Ukraina, Korea Płn., Syria, Afryka, Gaza) gdzie ludzie są zmuszani do zaakceptowania strachu, do zaakceptowania rzeczywistości w jakiej przyszło im żyć. I jest tak, że akceptują, bo nie mają wyjścia. Są za słabi by reagować. Są z tego powodu osowiali i smutni, bez żadnej nadziei, bez jakichkolwiek lepszych widoków na lepsze życie. Ludzkość przeżyła po wielokroć wszelkie kataklizmy. Historia to uwieczniła na swoich kartach. Ludzie musieli i wciąż muszą JAKOŚ dawać radę. I koło zatacza, bo znowu grozi nam kolejna wojna światowa.

Ktoś mnie niedawno zapytał, co zrobię, gdyby wybuchła wojna? Jak to co? odpowiedziałam, jak tylko gdziekolwiek mnie mimo wieku zechcą, to pójdę i będę robić wszystko co zdołam. Nie będę siedzieć z założonymi rękami. Bo lepiej się bić, mimo strachu. Należę do pokolenia powojennego. Nie znam wojny fizycznie, ale znam z opowiadań moich rodziców, znam z książek i z Historii. I wiem jedno, że gdy los sprawi, że dotknie nas wojna, to pożegnam się z dotychczasowym komfortem życia, by stawić czoło nowej sytuacji, nowej rzeczywistości. 

Właśnie tak zrobię, bo tak będzie trzeba. Bo nie będzie innego wyjścia.


Obraz: *Internet 

S A M O ŻYCIE


I znowu, w czasie tej wymuszonej przerwy od pisania bloga, miałam dużo czasu na przemyślenia, na obserwację życia. Punktowałam momenty codzienności, i te dobre i te nie całkiem przyjazne. Euforia? Smutek? Cisza? Czasowa/chwilowa samotność? Poczucie braku szczęścia? Równowagi? Pewności, że wszystko co osiągamy przez lata, nie zostanie oznaczone wielkim znakiem zapytania? A stabilność, której tak z czasem oczekujemy? Pewność, że nic nam nie zagraża? Nie mamy gwarancji na szczęście i na bezpieczeństwo. Nie mamy. Los nas bardzo doświadcza. Życie nas bardzo doświadcza. Lista trudnych sytuacji jest bardzo długa. Nie ma końca i wciąż wystawia nas na próbę. Nikt z nas nie jest wolny od twardej rzeczywistości. Nikt z nas jej nie uniknie.

Pozostaje nam tylko być czujnym. Ale... czy można być przygotowanym/ną na nieszczęście? To dopiero pytanie. Moim zdaniem nie można, ponieważ nikt nie jest w stanie przewidzieć, co zdarzy się za chwilę, jutro, za rok. Przeciwności losowe, życiowe, te najmniej oczekiwane, zazwyczaj spadają na nas jak grom z jasnego nieba. Wstrząsają naszym życiem, wpędzają nas w stres, smutek i chaos. Bezpieczeństwo, ten główny życiowy filar, jakie sobie cierpliwie przez cały czas budujemy, nagle zawodzi. Jest trudno, bardzo trudno. Jak to przetrwać? Jak wytrzymać tę życiową bessę? Czy na uniknięcie jakiegokolwiek niepowodzenia jest jakaś skuteczna recepta?

Wiele trudnych chwil nas dopada, jak utrata pracy, zdrada, rozstanie, dotkliwa finansowa porażka, utrata zdrowia. Z ich powodu zdarza się nam tracić grunt pod nogami, bo nasze życie zmienia się w jednej chwili, bo nasze dotychczasowe priorytety zajmują już inne miejsca w szeregu. Z niedowierzaniem obserwujemy to wszystko, co się wokół dzieje. Zastanawiamy się, czy to wyłącznie nasza wina? Stawiamy sobie pytanie - dlaczego akurat mnie to spotyka? Dlaczego właśnie ja? I zaczynamy się buntować. Wycofywać. Zamykać w sobie. Stawiamy mur między sobą a światem. Czasami swoje sprawy powierzamy Bogu licząc na cokolwiek, ufając, że nastąpi jednak zmiana.

Wspólnym mianownikiem jest to, że każdego z nas taka sytuacja bardzo osłabia, na dłuższy lub na krótszy czas, ale osłabia. Nie widzimy sensu w naprawczym działaniu, bo nie mamy do tego serca ani energii. W głowie świeci się lampka, że wszystko musimy zaczynać od nowa. Od nowa?! Kolejny raz?! Wiemy, że nie jest to takie proste, bo przed nami wielka niewiadoma, czy sobie poradzimy? Dopadają nas gniew, frustracja i inne emocje, bo mamy poczucie braku wpływu na własne życie, na rzeczywistość. Jak jestem silna, to sama sobie poradzę. A jak nie jestem? Jak nie jestem, jedno wiem na pewno, że trudniej przyjdzie mi pokonać "wroga". Wiem, że nie mogę się poddać. We własnym interesie. Prawda?

Prawda. Bo wszystko można ogarnąć pod warunkiem, że się tym zajmiemy. Tak to pojmuję. I nieważne, że życie czasami mówi nam NIE. W takich chwilach warto się zatrzymać i pomyśleć. Warto się przyjrzeć temu, co i jak robiłam. Warto się zastanowić, dlaczego do tego doszło? I czy powodem kłopotów nie jestem ja sama? Tak to już niejednokrotnie bywa, że trudne momenty zmuszają nas do refleksji, nakłaniają nas do zweryfikowania własnego postępowania. Zatem, czy nie lepiej jest w spokoju poukładać myśli? Odebrać daną sytuację jako kolejną lekcję życia? Tak się składa, że wciąż się uczymy, poznajemy nie tylko samo życie, ale i samych siebie. W różnych sytuacjach i momentach. 

Uczymy się odkrywać kolejne nowe sposoby zachowania i reagowania. Psychologia mówi w takich przypadkach o "przepracowaniu tego co nas spotkało". Będzie dobrze, jeżeli wykorzystamy szansę na poprawę. Będzie dobrze, jeżeli nie będziemy uciekać od problemów, jeżeli nie będziemy udawać, że ich nie ma, jeżeli nie przyjmiemy postawy, że "jest nam wszystko jedno". Takie niekontrolowane emocje spowodują, że wszystko wróci ze zdwojoną siłą. Wtedy, kiedy najmniej tego oczekujemy. Wypłakanie się, oddanie się smutkowi i żalenie, nie są złe. To ludzkie. Gdy już to zrobisz, spróbuj zrozumieć swoją sytuację, wsłuchaj się w swoje potrzeby i... zadziałaj.

Odrzuć bezsilność, odrzuć strach i słabość, i... zadziałaj. Tylko tak uwalniamy się od kłopotów, i wstajemy z podniesionym czołem. Bo nie ma sytuacji bez wyjścia. Nieważne ile czasu potrzebujemy, jaki zasób cierpliwości jest nam potrzebny. Odpowiednie nastawienie i otwarcie się na nowy plan, pozytywnie poskutkują. Bo jak mędrzec kiedyś powiedział, "co Cię nie zabije, to Cię wzmocni". Takie jest c r e d o dotyczące trudnych momentów. Kolejny raz wystawieni na ciężką próbę, cokolwiek by to nie było, działamy poczynając od małych zwycięskich kroków. Ale...wstanie z łóżka, ubranie się i wyjście z domu, powrót do pracy, to dla wielu bardzo duży fizyczny wysiłek. Za duży.

Jeśli tak myślimy, to oznacza, że musimy jeszcze nad sobą popracować. Musimy, ponieważ ZAWSZE JEST POWÓD, by ruszyć się z miejsca. Użalanie się nad sobą, odwlekanie wszystkiego w czasie, że spróbujesz jutro, nie ma sensu. Słowem kluczem do wprowadzenia zmian, jest słowo >mobilizacja<. A więc należy się czymś zająć, by "naprawa" ruszyła z kopyta. By trudny moment z czasem okazał się wcale nie taki trudny. Nie taki trudny, ponieważ doprowadza do zmian. Samo życie. Tak sobie właśnie tłumaczę wszystko to, co mnie doświadcza. Może to i jest przygotowywanie się na to, co ma mnie jeszcze w życiu spotkać. Może. Ale nie tracę nadziei, że będzie lepiej. Optymizmu nigdy za wiele. 

Mieć go zawsze na podorędziu, myślę, że to jedna ze słusznych dróg. I wiecie co? Zastanawiam się w takich momentach, w pozytywny sposób, co mam zrobić z tym kolejnym życiowym doświadczeniem? Pytam - jak ono może mi pomóc? Pociesza mnie wtedy myśl, że jednak ze swoim życiem nie doszłam jeszcze do ściany. Daleko mi do niej. Mimo wątpliwości, mimo obaw, z chwilowej apatii odważnie wchodzę w etap aktywności, czym skutecznie zagłuszam trudne myśli. I na moje szczęście, mój własny optymizm pomaga mi kolejny raz. A ja kolejny raz dostrzegam otwarte drzwi, dostrzegam otwarte okna, przez które dostrzegam dobrze wszystkim znaną oczywistość, że: 

                                                  "nic nie dzieje się bez przyczyny".

Prawdą jest, że trudnych momentów nie da się w życiu uniknąć. Podobno taka jest natura istnienia. Dzięki tym momentom, dzięki trudnemu życiowemu doświadczeniu, krok po kroku idziemy do przodu. Krok po kroku rozwijamy się. Krok po kroku każdy z nas kształtuje swój charakter. Nie dokonamy czegokolwiek od razu, wszak nie od razu Kraków zbudowano. Wszystko wymaga sporego wysiłku, pracy i odpowiedniego nastawienia/podejścia, do siebie, do sytuacji. Zyskiem jest coraz większa kontrola. I to jest prawda. Świadomość, że odzyskujemy kontrolę uspokaja, dodaje odwagi i buduje wiarę we własne możliwości. 

Dzisiaj może i jest pochmurno, za to jutro na pewno zaświeci nam słońce. Tego się trzymam.

PS - powolutku wracam do pięknej blogowej rzeczywistości. Powolutku. Dziękuję Wam Drodzy za cierpliwość.


Obraz: *Internet 

P R Z E R W A

 


Dzień Dobry Kochani!

Jak zauważyłyście/zauważyliście, zrobiłam sobie przerwę od prowadzenia blogów. Musiałam. Informowałam Was, że moje oczy co jakiś czas potrzebują odpoczynku od wszelkich medialnych ekranów i od jaskrawych świateł. Taki moment teraz właśnie trwa i potrwa jeszcze około dwóch tygodni. Przepraszam Was za to. 

Ż Y C Z Ę  WAM UŚMIECHNIĘTYCH I POGODNYCH DNI!

Do zobaczenia niebawem. Pozdrawiam s e r d e c z n i e...

Obraz: *nternet 

Ż Y C I E w pojedynkę


Wielokrotnie słyszałam różne opinie na temat życia we dwoje i wielokrotnie reagowałam po swojemu na każdą z nich. Inaczej mój osąd wyglądał, gdy byłam młodą dziewczyną marzącą skrycie o pierwszej miłości. Inaczej patrzyłam na świat, gdy byłam już wieloletnią mężatką z dwojgiem dzieci i domem na głowie. Jeszcze inaczej temat ten wygląda z pozycji zdobytego doświadczenia życiowego swojego i cudzego. Wśród koleżanek mających podobny status, ani jedna nie wykazywała chęci wprowadzenia zmian w swoim życiu tłumacząc, że tkwi w takim czy takim małżeństwie dla dobra dzieci. Wówczas i ja nie inaczej tłumaczyłam sobie i światu ten stan. Nie przychodziło mi do głowy, by cokolwiek zmienić. Wszak wychowałam się na opowieściach o dwóch połówkach jednego jabłka, przerabiałam w szkole "Romea i Julię" i inne podobne historie o miłości. 

Jako młoda i pierwszy raz zakochana dziewczyna przerobiłam szczęście, namiętność i wstrząs zawodu, a w  dorosłym życiu, żeby nie było za różowo, doświadczyłam wręcz totalnego otrzeźwienia. Myślałam sobie wtedy, że potrzeba wyjść za mąż, by odkryć i drugą stronę medalu. Tak jak dzieci prędzej czy później wyrastają ze Świętego Mikołaja, tak ja wyrosłam z legendy romantycznej jednej jedynej prawdziwej miłości. Zauważyłam, że ma ona wiele twarzy. Że druga strona przybiera w danej chwili tę, która bardziej pasuje. Były kłamstwa i obietnice. Były awantury i cisza. Był gniew i bezsilność. Wszyscy to znamy. Nie ma osoby po obu stronach, która uczciwie by powiedziała, że jej miłość przebiegała bezkonfliktowo. Człowiek jest niezwykle słabą istotą. Mało odporną na przeszkody, jakie stawia los i jakie stawia sam sobie.

W wielu sytuacjach poddajemy się i odchodzimy, uciekamy od kłopotów. Jeżeli miłość można w ogóle nazwać kłopotem. Każdy chce być kochany, a nie potrafi sobie z tym poradzić. Z różnych powodów. Najczęściej dlatego, że tak do końca, tak naprawdę nie potrafimy zaakceptować charakteru drugiej osoby. Dobieramy się w dziwaczny sposób. Zauroczenie jest tak czasami silne, że nie myślimy zdroworozsądkowo. Nie zauważamy negatywności. Wydaje się nam, że kochamy tak mocno, że nic trwaniu tej miłości po wsze czasy nie zaszkodzi. Naiwne? Jak świat długi i szeroki, wszędzie zakochani ludzie popełniają te same błędy. Cierpią przez to, a ich miłość wystawiana jest na ciężką próbę. To jest niezła szkoła przetrwania. Kto przetrwa, idzie dalej. Kto polegnie, jeszcze przez długi czas przerabia błędy. 

Jest też tak, że po porażce niektórzy się za przeproszeniem otrzepują i zaczynają rozglądać za kolejnym obiektem westchnień. Kiedyś, jedna z moich sąsiadek została wdową. Nie minęło pół roku, a już znalazła sobie kandydata na drugiego męża. Nie krytykuję, zaznaczam to, bo wiem, że tak robi wiele kobiet. Nie potrafią żyć w pojedynkę. Mówią, że gdy są same, nie czują się w pełni człowiekiem. Długo to tłumaczenie nie trafiało do mnie. Chyba i dzisiaj wydaje mi się dziwne. Człowiekiem się jest i to wartościowym, czy to żyjąc we dwoje, czy w pojedynkę. Tyle. I jeszcze jedno - dlaczego tylko kobiety tak mówią? Mówi się jeszcze, że człowiek jest zwierzęciem stadnym, że do życia potrzebuje partnera/partnerkę. Zgoda, skoro świat tak się poukładał. Wychowałam się w takim, więc nie neguję.

Jednak nie przeszkadza mi widok osoby preferującej bycie singlem. To, że ktoś żyje w pojedynkę, nie jest dla mnie skreślony. Nie oznacza to, że jest samotny/a, że jest mniej wartościowy/a, że nie wzbogaca go/ją życie tak, jak wzbogaca innych. Co różni obie strony? To, że w świecie tak szczególnie dzisiaj nieprzyjaznym dla kobiet, życie w pojedynkę jest pułapką społeczną wyłącznie dla kobiet. Nawet w tej dziedzinie dochodzi do społecznych podziałów. Coś, co dla mnie jest nie do przyjęcia. Taka postawa moim zdaniem sprawia, że kobiety są jakby niegodne większej uwagi, a to kobiety ciężko obraża. Tak myślę, nic na to nie poradzę. Nie ma, powtarzam, nie ma mojej zgody na obniżanie wartości kobiety tylko dlatego, że nie jest z kimś związana. 

Stawiam tezę, że światu należy się od nas wielkie i głośne "NIE", wobec takiego stawiania sprawy.

Jak świat istnieje, kobiety nigdy nie odgrywały w nim wiodącej roli. Musiały się mocno napracować, by chociaż zostały zauważone. Mimo XXI wieku, mamy marne szanse na coś "grubszego", jak choćby aborcja czy równouprawnienie w pełni tego słowa znaczeniu. Mimo, że od zarania dziejów udowadniają jak są silne i zaradne życiowo, na mężczyznach nie robi to wrażenia. Z wysokości statusu i swojej źle pojmowanej męskości nie zauważają, jacy są śmieszni lansując taką postawę. Słowo >patriarchat< mają wyryte dłutem na czołach (są wyjątki). Mimo, że XIX-wieczny romantyzm rozhulał się nie tylko na salonach ile wlezie, nie pomogło to kobietom, bo znowu i zbyt szybko do głosu doszły hasła, zwracające mężczyznom chwilowo zachwianą główną rolę. Historia coś o tym wie. 

Mimo wzlotów i upadków na tym polu, wciąż dzisiaj wśród większej części społeczeństwa obowiązuje stereotyp tzw. męskiej opiekuńczości. Kobieta musi wierzyć mężczyźnie, że "będzie jego jedyną, że będzie ją kochał, że nigdy już nie będziesz sama". Nieważne, że to kłamstwo. Idzie ono na jakiś czas do lamusa, ponieważ silniejsza jest potrzeba przeżycia pierścionka zaręczynowego, ślubu, białej sukienki, wesela organizowanego z całą pompą i tej zwyczajowej otoczki, tego świętego w niektórych regionach rytuału, bo wszystko to warte jest ryzyka. Dzisiaj bardziej niż kiedyś opłaca się mężczyznom żenić. Lat temu ileś, małżeństwo było umową zawieraną za morgi, dzisiaj zaś wystarczy fałszywa obietnica. Jednak świat idzie do przodu, a wraz z nim zmienia się podejście do trudnych obyczajowo tematów. 

Nie po cichu, a głośno mówi się o związkach partnerskich. Kiedyś dziewczyna, która nie wyszła za mąż zostawała starą panna. Dzisiaj taka dziewczyna to singielka. Dzisiaj starsza kobieta żyjąca bez mężczyzny, jest starszą kobietą żyjącą bez mężczyzny. Żadna to sensacja. Żaden to powód do obraźliwego traktowania i sekowania takiej osoby. Podoba mi się powiedzenie - "żyj i daj żyć innym". Nie po twojemu, a po swojemu. Cieszy mnie bardzo, że choć część kobiet bez oporów dostrzega dzisiaj własną wartość bez względu, czy żyją w związkach, czy są same. Przecież wiele z nich żyje w pojedynkę z wyboru. Tak samo jak te "związkowe" robią kariery, zdobywają doświadczenia życiowe i zawodowe, wiedzą co znaczy satysfakcja. Są spełnione, zadowolone z tego co osiągnęły i radzą sobie doskonale. Bez drugiej osoby/towarzysza życia.

Nie jestem zdeklarowaną feministką. Nic z tych rzeczy. Uważam tylko, że absolutnie każdemu należy się miejsce na tym wielkim pięknym świecie, i godne życie, bez względu na płeć. Chcę też zwrócić uwagę na jakże krzywdzące kobiety myślenie, wciąż tu i tam obowiązujące, że to one same zgadzają się na status quo. Nic podobnego! Po prostu są kobiety, które chcą być paniami swojego losu. 

Osobiście mam wielki szacunek do tych kobiet, bo dają radę mimo kłód rzucanych im pod nogi, mimo odwiecznego błędnego myślenia, że ich życie nie ma sensu bez mężczyzny.


Obraz: *Internet *Pinterest 

W A R T O rozmawiać o Kulturze


Zdarza mi się, że gdy podczas rozmowy pada słowo >kultura<, od razu myślę o twórcach, animatorach, działaczach kulturalnych, aktorach i innych artystach związanych z kulturą, dbających o jej twarz i kształt. Wyobrażam sobie wtedy, że każdy przedstawiciel wyżej wymienionej "działki" kulturalnej ma niezwykle szerokie spektrum do działania. Każda z tych osób robi swoje. Niemal każda z tych osób mniemam, że poczuwa się (a przynajmniej powinna) do odpowiedzialności za jakość kultury w miejscu gdzie przebywa i pracuje. Jako odbiorca i fanka Kultury przez duże "K", jestem świadkiem tego, jak niektórzy wybitni przedstawiciele tego środowiska rozwijają kulturę poprzez chociażby rozwijanie swojego warsztatu i poprzez rozwijanie na tym polu własnych/osobistych marzeń. 

Tak jak autor książek lansuje tę dziedzinę kulturalną poprzez spotkania z czytelnikami, czytając im fragmenty swojego dzieła/utworu, tak aktor np. na podobnych spotkaniach/wywiadach TV opowiada o sobie, o swojej karierze uwidaczniając jak olbrzymi wkład czyni w kulturę swoją pracą. Tak jak dyrektor danego Teatru rozwija swoją placówkę, poprzez regularne przedstawianie kolejnych sztuk, tak samo czyni dyrektor Filharmonii, organizujący wspaniałe koncerty, na których występują wspaniali artyści. Inicjowanie spotkań, opisywane w miesięcznikach i omawiane w TV recenzje na temat kulturalnych wydarzeń, informacje uczulające np. turystów na miejsca warte odwiedzania, nagłaśnianie nawet tych mniejszej rangi wydarzeń, jak czytanie Poezji znanej lub nieznanej poetki/poety, to wszystko ma ogromne znaczenie dla społeczności.

To wszystko sprawia, że zainteresowanie obywateli kulturą, wciąż znajduje się na wysokim poziomie. W niektórych miejscach (większych miastach) nawet na bardzo wysokim poziomie. Ponieważ jest taka potrzeba. Gdy co jakiś czas dochodzi do spektakularnego wydarzenia kulturalnego, tłumy walą drzwiami i oknami, a przedstawienie trwa do wyczerpania biletów. Bywało tak, że jedna sztuka odtwarzana była przez kilka lat. Podoba mi się też to, że niektóre Teatry zapraszają do współpracy aktorów i artystów zatrudnionych gdzie indziej. Jest wtedy okazja poznać bliżej sławną/ulubioną osobę, którą poznać bliżej, wcześniej nie było okazji. Lubię też siedzieć w zacisznym lokaliku i popijając kawę, być niecałe trzy metry od autora i słuchać jak czyta swoje wiersze.

Obcowanie z Kulturą twarzą w twarz jest niesamowitym przeżyciem. To jak spotkanie z wszechświatem i jego ogromem, w który można się choć na chwilę zanurzyć. To przeżycie, które zostaje ze mną na długo, i które wywiera na mnie ogromny wpływ. Takie chwile nazywam dobrem wspólnym. Uważam, że do tego dobra każdy z nas ma niezbywalne prawo. Uważam też, że wprawdzie Kultura nie załatwia naszych problemów, to chociaż w jakiejś mierze załatwia nasze emocjonalne potrzeby. Jest człowiekowi niezbędna do życia. Obcowanie z nią czyni nas lepszymi, w dobrym i pełnym tego słowa znaczeniu. Wiem, że nie każdy może zostać dyrektorem Teatru, reżyserem, aktorem, pisarzem, poetą. Bo dobry przedstawiciel Kultury musi mieć to "coś", co go wyróżnia z tłumu, co sprawia, że jest kimś niezastąpionym.

Uważam jeszcze, że żeby budować dobrą Kulturę, należy opierać się na wartościach. Między innymi na szacunku do siebie, do odbiorcy, do miejsca gdzie się pracuje, do tradycji i do ludzi z którymi tę Kulturę się tworzy. Dzięki Kulturze mamy okazję i możliwość do spotkań i do rozmów, o niej i nie tylko o niej. Mamy okazję i możliwość poznawania coraz to nowszych trendów. Dzięki Kulturze uczymy się samej kultury w każdym jej wymiarze. To piękne. A jej indeks wartości słusznie zaczyna się od wzajemnego szacunku i dialogu. To wyjście do poznawania, kontaktu, konsultowania opinii, słowem to wyjście do obcowania i wspólnego cieszenia się uczestnictwem w wydarzeniu. Ktoś niedawno pięknie ubrał w słowa kontakt z Kulturą - to "inwestowanie w Kulturę przekłada się na dobrostan lokalnych społeczności".

Jednak zwrócić uwagę należy na zjawisko niszczenia kultury, do którego dochodzi w wielu miejscach. A dzieje się to za sprawą podejmowania nieodpowiedzialnych decyzji przez osoby, które nie mają pojęcia, jaką krzywdę samej Kulturze czynią. Na przykład wyburza się budynek o wartości historycznej (zabytek), a w jego miejsce buduje się wielkopowierzchniowy sklep. Albo, zabrania się wystawiania sztuki w pewnym Teatrze, bo jest politycznie niepożądana. Albo, wycofuje się pewne tytuły tłumacząc opinii publicznej, że są już "przeterminowane". Albo, wycofuje się finansowanie danej placówki kulturalnej, bo jakiś minister uważa, że to wyrzucanie pieniędzy. Takich działań jest cała lista. I nikt nie kwapi się wytłumaczyć, jaki jest prawdziwy powód takich działań. No Ludzie!

Dlatego Kultura powinna być apolityczna. Powinna żyć własnym życiem i powinna być finansowana bez oporów. Bo jest to dziedzina bezcenna dla nas. Kiedyś ośmielano się palić książki. Dzisiaj ośmielają się burzyć, by ktoś zarobił na tym ciężki szmal. Doszło do tego, że Kultura stała się przedmiotem, o który można się do woli targować. Kultura to nasze dziedzictwo, które wymaga większej troski ze strony decydentów. Dyrektorzy, aktorzy, inni działacze kulturalni, a nawet społeczność, nic sami nie zrobią, bo nie ma woli politycznej. Decydenci traktują Kulturę jak podrzucone dziecko do "okna życia". Czy wiecie z imienia i nazwiska, kto jest teraz ministrem od Kultury? Przyznam, że nie wiem/nie pamiętam.

W wielu miejscach w Polsce odbywają się na ten temat debaty. Pogadają, pogłówkują i... rozchodzą się każdy w swoją stronę. Temat ulega zapomnieniu na jakiś czas. I tak do kolejnego spotkania. Wniosek - jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Stara wymówka jak świat. Nie mówię, że to a l a r m. Jednak coraz częściej słyszy się tu i tam, że polska Kultura jest zagrożona. Jest zagrożona i to jest fakt, ponieważ otwartym tekstem mówią o tym sami zainteresowani. Mówią, ale póki co, nic z tym nie mogą zrobić. Zatem cieszmy się nią póki możemy, kochajmy ją, bo tak szybko kurczy się jej zasób.

O POLSKIEJ KULTURZE I O JEJ KONDYCJI, TRZEBA MÓWIĆ G Ł O Ś N O I CORAZ CZĘŚCIEJ!


Obraz: *Internet 

BIEDNEMU wiatr w o c z y


"Bieda, ubóstwo - pojęcie ekonomiczne i socjologiczne opisujące stały brak dostatecznych środków materialnych dla zaspokojenia potrzeb jednostki, w szczególności w zakresie jedzenia, schronienia, ubrania, transportu oraz podstawowych potrzeb kulturalnych i społecznych. Ubóstwo stanowi zagrożenie dla realizacji celów lub zadań życiowych. (…) 

Kategorie ubóstwa: absolutne, względne, subiektywne, ustawowe" - Wikipedia

Po temacie widać, że jest szeroki i głęboki jak rzeka. Wiadomo, że osobom biednym ekonomicznie jest trudniej, niż osobom dobrze sytuowanym, uprzywilejowanym, którym z tego powodu jest łatwiej w życiu. Wiadomo też, że i jedna i druga strona narzeka, że ma za mało, jednak powody tych narzekań mają inne podłoża. Biedny chciałby, by wreszcie starczyło mu do pierwszego. Bogaty chciałby, by być jeszcze bardziej bogatszym. Biedny za to że jest biedny, wini za to los, bo rozkłada niesprawiedliwe karty. Bogaty, możliwe że wini samego siebie, za wciąż za małą inicjatywę i za mały spryt do powiększania majątku. Cokolwiek tu napiszę, jedno jest pewne, że wspólnym mianownikiem w lansowaniu takich postaw, jest cecha narzekania. Polacy lubią narzekać i zrobili sobie z tego jakże wygodną "kulturę".

Lubią narzekać, bo mają wtedy duże poczucie społecznej więzi. Przynajmniej tak mówi Psychologia, rozkładająca na części pierwsze nasze cechy narodowe. Ktoś, kto sobie regularnie wmawia, że jest biedny, poszukuje w ten sposób pocieszenia we własnych oczach. No cóż, jest biedny i nic na to nie poradzi. Akceptuje stan rzeczy i... narzeka dalej. Nie robi nic, by ten stan rzeczy zmienić. Pozostaje biedny, bezradny i czuje się usprawiedliwiony, wszak to nie jego wina, że tak jest. Nie przyjdzie takiemu do głowy, że może to zmienić, że tylko on ma na to wpływ. Wystarczy się wysilić. W jego życiu nic nie stoi na przeszkodzie, by móc nauczyć się odróżniać sprawy na które ma się wpływ, od spraw na które nie ma się wpływu. Wystarczy wyjść z tej skorupy niemocy.

Ktoś powie, że łatwo mi tak mówić, bo czasami tak się składa, że z jakiegoś powodu żadną siłą nie da się wyjść z tego zaklętego/przeklętego koła. Pewnie że tak bywa. Jednak tkwienie z uporem maniaka przy swojej tezie, również niczego nie zmieni. Można by tak przerzucać się argumentami w nieskończoność. Tylko, czy takie przerzucanie się nie umniejsza czasem poczucia własnej wartości? Nie potwierdza własnej nieskuteczności? Nie pozbawia pozytywnego myślenia? Nie ma wpływu na samopoczucie? Emocje? Człowiek na swoje nieszczęście ma tę zdolność, że szybko przystosowuje się do rzeczywistości. Nawet tej niechcianej. Szybko ją akceptuje. W niektórych przypadkach mówi się, że osoby dotknięte biedą lubią być biedne, bo dopiero wtedy są zauważalne. Ciekawe podejście, co? 

Czy powyższe to prawda, czy jednak fałszywe założenie? Uważam, że takie osoby same są sobie winne, ponieważ zamiast działać, wolą narzekać. Proszę zauważyć, ile osób wręcz dziedziczy biedę. Dlaczego? Bo nie chce im się wykonać jakiegokolwiek wysiłku, by zmienić swoje życie na lepsze. Wolą "nie mieć na to wpływu", niż zaryzykować i przekonać się na własnej skórze, czy dadzą radę. Przecież wysiłek, to takie nieprzyjemne zajęcie. Znam takie przypadki ze swojej działalności charytatywnej. Widzę, jak bardzo ludzie są niewydolni. Jak bardzo nie wierzą we własne siły. Wolą przyjść i upomnieć się o pomoc, niż trochę popracować nad sobą. Taki przypadek - "Pani da pięć złotych". "Dam, jak pozamiatasz mi podwórko". Co widzę? Widzę wzruszenie ramion i odejście przegranego wkurzonego człowieka. 

Wierzcie mi, wiele jest takich przypadków. Czasami się złoszczę, że tym ludziom w głowach się poprzewracało. Nic od siebie nie chcą dać, ale żądają, a potem są wściekli na cały świat, że tego nie otrzymują. Niemal każde takie podejście kończy się niepowodzeniem. Mam wrażenie, że taka postawa jest JUŻ wyuczona. To zniechęca wiele osób, które nawet byłyby chętne pomóc. Ale widząc bezprzykładną postawę, nie reagują. Ta bezradność życiowa, zwana też nieudacznictwem życiowym, jest niebezpieczna. Bo prowadzi do szeroko zakrojonej znieczulicy, która już jest aż nazbyt widoczna. Nie obchodzi nas, dlaczego ten człowiek jest biedny. Wiemy, że początek zawsze jest taki sam. Dom rodzinny, rodzice, atmosfera, patologia, nadopiekuńczość, albo jej całkowity brak. To procentuje. Z dziecka wyrasta dorosły nieprzystosowany do twardego życia.

Płodzi potem taki kolejne pokolenia nieudaczników, na wzór i podobieństwo własnego domu rodzinnego. Jest tak, ponieważ takie osoby nie znają innego wzorca. I nie wysilają się, by własnym dzieciom stworzyć elementarną możliwość wystartowania w życie, by być przygotowanym na nie. I tak dalej. Jak w łańcuchu pokarmowym. Na świat przychodzą potomkowie, mający wpojony w geny, już gotowy światopogląd i gotowe życiowe przekonania. Nie ma więc mowy o jakimś doskonaleniu się. Nie ma mowy, ponieważ aby było, ktoś musi sam tego chcieć. Z różnych powodów ktoś mówi, że jest biedny. Z różnych powodów jedni mówią tak o drugich. Dzieje się tak, gdy widzimy bezdomnego, gdy widzimy źle traktowane dziecko, gdy ktoś bankrutuje, traci majątek z powodu powodzi, albo innego kataklizmu. 

O sportowcu kibice mówią "oj jaki on biedny", gdy nie uda mu się ustanowić kolejnego rekordu, na który tak liczyli. Przykłady lecą jak z przysłowiowego rękawa. Powiedzenie to obowiązkowo występuje w każdej sytuacji. Oj jaki on/ona biedny/biedna, bo ma do szkoły pod górkę. Mówi się też - "Czemuś biedny? Boś głupi". Mamy w Polsce dużo takich powiedzeń, przysłów. Stały się niezbywalną częścią naszej narodowej tożsamości. W większości przypadków wywodzą się one z wierzeń, zabobonów, obyczajów i tradycji. Przekazywane z pokolenia na pokolenie, są swego rodzaju mądrością i tradycją narodową. A powstały z obserwacji życia i jak widać, ich potencjał wciąż z powodzeniem jest wykorzystywany.

Dlaczego więc "biednemu zawsze wiatr w oczy"? Możecie Drodzy szerzej się na ten temat wypowiedzieć?


Obraz: *Internet