W Y C I E C Z K A



Wczoraj tj. 14 września 2025 była niedziela, dla mnie mimo deszczu, była piękna. Ponieważ brałam udział w fantastycznej wycieczce rowerowej do Puszczy Bukowej niedaleko Szczecina. Organizator (Nature Trip) dokładnie wyjaśnił na czym miała polegać, co ze sobą wziąć i zwrócił uwagę na regulamin. Do miejsca spotkania na godzinę 11:00 dojechałam taksówką, a stamtąd już całą grupą 22 osób ruszyliśmy na przeciw przygodzie. Byłam najstarszą uczestniczką, a do tego na tle wypasionych mustangów rowerowych, mój BBF jawił się niczym mini kucyk. Gdy dotarło do mnie, że mogę nie dać rady dotrzymać tempa, już chciałam wracać do domu. Ale nie. Nie wróciłam. Nie po to jechałam 9,5 km, by zrezygnować. 

Nie zraził mnie deszcz, nie zrażą mnie wypasione rowery. Tak sobie pomyślałam. I pojechaliśmy.


Było dwóch przewodników. Jeden na czele, drugi zamykał peleton, a ja razem z nim. Tak w razie "W", by nie plątać się pod kołami. Mój mały czarny BBF dawał radę. Nie plątał się innym uczestnikom pod kołami, nie zajeżdżał ścieżki, dzielnie dotrzymywał tempa. Cała trasa była zróżnicowana, jak to bywa w Puszczach. Raz asfalt, raz szuter, raz kamienie. Pod górę i z górki. Miejscami z powodu cały czas lejącego deszczu, mieliśmy do czynienia z kałużami i niestety z błotem. Zaliczyliśmy to błoto czym dopełniliśmy (ja i rower) aktu chrztu. Zaliczone. Mimo, że miałam przy sobie telefon, nie zrobiłam zdjęć samej trasy, bo bardzo byłam skupiona na jeździe. 

Bezpieczeństwo przede wszystkim. Ale udawało mi się chociaż zerkać na lewo prawo.


Jadąc z prędkością 20-22 km nie za bardzo ma się okazję notować urodę każdego urokliwego metra tego miejsca. Będzie jednak jeszcze okazja, by tą samą trasą pojechać i utrwalić na zdjęciach i w pamięci to cudo. Nie sądziłam też, że poradzę sobie z własną równowagą na nierównościach. Przecież na prostej drodze idąc piechotą można się przewrócić, a co dopiero na nierównej leśnej ścieżce jadąc na rowerze. W pewnym momencie dojechaliśmy do miejscówki zwanej Winnica Jassa (Kołowo), gdzie degustacją win i kawą ugościł naszą grupę Pan właściciel z małżonką, która akurat tego dnia miała urodziny. Pięknie potem opowiadał nam o historii założenia Winnicy, o ciężkiej pracy i o ogromnej satysfakcji. 

Było mnóstwo pytań, szczerego zainteresowania, śmiechu i zachwytu nad smakiem win.


Brakowało tylko ogniska, a było wydzielone miejsce. Następnym razem w bardziej sprzyjających warunkach. Za to pozwiedzaliśmy niemal całą okolicę. Jak okiem sięgnąć roztaczał się widok winorośli, szeregowo prowadzonych po 160 metrów każdy rząd. A potem kolejne 160 metrów i kolejne. Obszar po horyzont. Gdyby była słoneczna pogoda, obrazek byłby jeszcze piękniejszy. Nie zdajemy sobie sprawy, ile przyrodniczo cudownych miejsc jest obok nas. Wystarczy pokonać 30 km dowolnym pojazdem, i jest się z dala od miejskiego zgiełku. Puszcza mnie zauroczyła. Winnica mnie zauroczyła. Atmosfera w grupie mnie wręcz zachwyciła. Wiele osób widziało się pierwszy raz, a mimo to miałam wrażenie, jakbyśmy znali się od lat.

Ciekawe, że w takich grupach zainteresowań uczestnicy potrafią się tak pięknie komunikować.


Dzisiaj (poniedziałek 15.09), gdy piszę tego posta, jeszcze wierzyć mi się nie chce, że ta wspaniała rowerowa wycieczka wydarzyła się, że była moim udziałem. Nawet wam powiem, że mimo zmęczenia, czuję się wspaniale. Za tydzień kolejna impreza w Puszczy Wkrzańskiej, ale tym razem z ogniskiem. Byle tylko pogoda dopisała. I tym razem jadą całe rodziny. Dorośli i dzieci. I ze względu właśnie na dzieci, tempo będzie o wiele wolniejsze i więcej będzie przerw. Nie mogę się już doczekać, by zaliczyć kolejne wyzwanie. Bo dla mnie przejechanie na rowerze łącznie 50 km to wyzwanie właśnie. Przeżywam niesamowitą przygodę życia. Kiedyś zastanawiałam się, co będę robić na emeryturze. Teraz już wiem. I czuję, że żyję.

Usłyszałam, że Puszcza Bukowa pięknie prezentuje się o każdej porze roku. Nie omieszkam to sprawdzić. Jesień zaliczona.


PS - Mam kolejny cel, nauczyć się umieszczać na blogu swoje filmiki i zdjęcia z wycieczek. Już je robię, trzeba tylko je Wam pokazać.


Obraz: *Internet

H O M O wędrownikus


 Niestety przyszła pora, by oddać rower do Serwisu na kontrolne oględziny. Odstawiłam więc dzisiaj swojego smoka pod opiekę pana Tomka, który trochę się nad nim poznęca. Sprawdzi to i owo, nasmaruje co trzeba nasmarować, podkręci śrubki. Rower będzie pod jego opieką jeden dzień, czyli mam wolne od jeżdżenia. Zajmę się zatem wytyczaniem kolejnych tras przy pomocy mapy. To niezła zabawa. Zdumiewa mnie, jak można się przy tym nieźle bawić i przy okazji uczyć. Zawsze mówiłam, że żaden ze mnie harcerz. A mówiłam tak nie bez powodu. Orientacja w terenie jest dla mnie  zagwostką, z którą od lat walczę, ale na spokojnie. Teraz o dziwo idzie mi coraz lepiej. Może dlatego, że chcę? Może.

Ale nie tylko zabawę z mapą mam w planach. Wymyśliłam wycieczkę, pieszą. Wybiorę jedną z wytyczonych tras rowerowych i przejdę się po niej spacerkiem. Planowany czas to kilka popołudniowych godzin. Przeznaczę je nie tylko na spacer, ale na obiad w terenie w restauracji, która akurat jest na trasie. Już się cieszę, nie tylko ze względu na kontakt z otoczeniem, ale ze względu na zmiany, jakie zachodzą w moim życiu. Te zmiany, to WYCHODZENIE Z DOMU. Codziennie. Coraz więcej czasu na to poświęcam, kosztem książek, które jeszcze kilka miesięcy temu wręcz pochłaniałam. Teraz rośnie stos tych nieprzeczytanych, a zięć tylko kiwa głową. Również lubi czytać i rozmawiać o książkach jak ja.

Zmiany, zmiany, zmiany. Szczególnie te na lepsze. W moim życiu to nie jakiś armagedon, ale mała rewolucja, zamieszanie, do którego można się przyzwyczaić, można je zaakceptować i niemal całkowicie zmienić swój tryb życia. Z kanapowca, którym przez chwilę byłam, na osobę aktywną. W pełni tego słowa znaczeniu. Śmieję się czasami z siebie, że wychodzę z domu przed południem, a wracam przed wieczorem. Jakbym wychodziła do pracy. Reszta obowiązków domowych została temu "nowemu" podporządkowana. I jest dobrze. Żadnych zakłóceń nie ma. I już myślę nad tym, jak będzie wyglądać mój dzień zimą. Wszak zmiana pory roku może mieć wpływ na przyzwyczajenia. 

Ale nie martwię się, ponieważ jest wielu "zawodników", którzy uprawiają swoje sporty, jakie by one nie były, bez względu na porę roku. A po drugie bardzo lubię zimę i dobrze się z nią czuję. Kiedyś mówiłam, że gdybym miała okazję, to mieszkałabym w Laponii. Ze względu na aurę jaka tam właśnie panuje. Mam znajomą, która tak kocha słońce, że pół roku mieszka w Polsce, a pół roku w Hiszpanii. Może sobie na to pozwolić i jest szczęśliwa. Ja mam na odwrót. I chyba w nowym otoczeniu również byłabym szczęśliwa. W końcu po śniegu też można jeździć rowerem. Śmiałków nie brakuje. Teraz zrobię małą przerwę w pisaniu i... pójdę na ten spacer, o którym wyżej wspominałam.


Powrót i wrażenia. Leśna część parku  o zachodzie słońca wygląda jak z bajki. Jestem trochę zmęczona. Dostałam w kość. Marszowy spacer to nie jazda na rowerze. Oj nie. Piszę "marszowy", bo starałam się iść żołnierskim krokiem. Z zachowaniem prawidłowej postawy, z utrzymywaniem równego oddechu. Wykonując kroki, stawiałam stopy "pięta palce", odpowiednio napinałam mięśnie nie tylko pośladków, co powodowało płynne poruszanie się i pracę wszystkich mięśni. Ważne też było zachowanie równego tempa. I tak przez kilka godzin z krótkimi przerwami, wskazanymi przez zdrowy rozsądek. Miałam wodę i przekąski. Miałam wszechobecny tlen do dyspozycji i piękno Natury. Wszystko razem zadziałało koncertowo. 

Umysł dostał swoje i organizm dostał swoje. Zdrowe ciało zdrowy duch.

Ponieważ jak wiecie, zasady jakiegokolwiek ruchu nie stanowią dla mnie tajemnicy, bo tym zajmowałam się zawodowo, nie było mi trudno zaopiekować się sobą pod kątem pracy nad ogólną kondycją. Spacer potraktowany jako trening każdemu się przydaje. Kiedyś drwiono ze spacerów. Nie traktowano jako dyscypliny sportowej. A jest nią. Chociażby dla seniorów, dla osób cierpiących na trudność w poruszaniu się. Spacer to jedno wielkie z d r o w i e, bezcenne. I na szczęście coraz więcej Polaków to dzisiaj rozumie. A rowerzystów ilu dzisiaj widziałam, nie widziałam za moich czasów. Bo rower nie był tak popularny jak jest dzisiaj. Ludzie potrafią jeździć nawet późnym wieczorem.

Nie siedzą w domach przed telewizorami, tylko wychodzą do parków pobiegać, pojeździć, pospacerować. Coś wspaniałego. I jestem jedną z nich. Buduje mnie to i motywuje. Namawiam do regularnych spacerów. Namawiam do aktywnego stylu życia. Każdego. Bo RUCH to ZDROWIE, RUCH to ŻYCIE. Jest już 20:15, za oknem ciemno, kończę więc pisać, bo znowu się rozgadałam.  


Obraz: *Internet

FASCYNACJA T R W A


Moją lekturą od pewnego czasu są książki i przewodniki drukowane dotyczące turystyki rowerowej w Polsce. Należy obowiązkowo przyznać, że ta dziedzina bardzo prężnie rozwija się. Budowane są trasy i szlaki rowerowe. Widzę to po swoim mieście, w którym regularnie przybywa tras rowerowych. Każdy może z nich korzystać bez względu na stopień zaawansowania.  Wszak chodzi o aktywny wypoczynek połączony z poznawaniem bliższych i dalszych okolic miejsca zamieszkania. Na teraz interesuję się krótkimi dystansami, ale z czasem, gdy kondycja będzie lepsza i gdy zdrowie pozwoli, ilość kilometrów pod kołami będzie się zmieniać. Tak więc książki i przewodniki o powyższej tematyce są nieocenioną pomocą.

Przypomniałam sobie dzisiaj swojego trenera, który zawsze powtarzał, że dla prawdziwego sportowca pogoda nie ma znaczenia, szczególnie niesprzyjająca. Kiedy przychodził czas zawodów, mogło być różnie, ważne by tylko nie padał deszcz. Tego nikt z zawodników nie lubił. To było dawno temu. Teraz, wspominam tamte czasy, trenera i jego nauki. A powodem tych wspominek jest chwiejna pogoda, która dzisiaj przeszkadza mi w moich rowerowych planach. Dawno już nie jestem zawodniczką, ale chcę tak jak kiedyś być zdyscyplinowaną. Przeszkadza mi w tym deszcz. Jako dziecko latałam po kałużach. Jako nastoletnia dziewczyna, obozowiczka włócząca się po górach w ramach narzuconych treningów, chodziłam boso po asfaltach i innych ścieżkach, skąpanych w strugach deszczu.

I było fajnie. Teraz nie jest fajnie, bo nie lubię moknąć. Dlatego tak wkurza mnie deszcz. Bo nie mogę wychodzić na rower. Nawet piechurów nie widać. Przestałam być zawodniczką, za to stałam się strasznie wygodną emerytką. Lubię przemieszczać się z miejsca na miejsce, chciałabym robić to codziennie. Nie mogę, bo... pada deszcz. Zatem przy pomocy świetnej mapy zajęłam się planowaniem. Każdy wyjazd planuję ze szczegółami, za każdym razem staram się wytyczać inną trasę, za każdym razem odkrywam też coś nowego, i za każdym razem cieszę się z tego jak dziecko. Ogarnęło mnie rowerowe fiu bździu. Same widzicie, że mój kolejny tekst dedykuję mojej fascynacji. Nie wiem dokąd doprowadzi mnie ta rowerowa faza, ale nie martwię się tym.

Na razie każda moja wycieczka obliczana jest na 2-3 godziny, w tym czasie przejeżdżam około 20-25-30 km.(różnie to bywa) spokojnym tempem. Nigdzie się nie śpieszę. Nawet są momenty, kiedy zsiadam z siodełka i prowadzę rower, by "rozprostować nogi". A tak naprawdę by odpoczęły pośladki, bo jednak jeszcze nie są przyzwyczajone do siodełka. Idę więc sobie spacerkiem, obserwuję ludzi, albo sprawdzam w telefonie trasę. Czyli zachowuję się jak klasyczna początkująca. Marzy mi się dłuższa wycieczka, taka z miasta do miasta, albo miasteczka, albo nawet do pobliskiej wsi, by zobaczyć, czy mogę pozwolić sobie na więcej. Zaplanowałam taką wyprawę, ale nie jestem jeszcze na nią gotowa. Jak będę, opiszę ją na blogu.

Wyrwanie się poza granice miasta wymaga porządnego przygotowania. Zdaję sobie z tego sprawę. Czytam więc na ten temat, a niektóre pomysły i propozycje już realizuję, by nie marnować czasu. Wszystko jest tu ważne, kondycja, rower, części zapasowe w razie "W", bagaż, a nawet pogoda. Myślę też o nauczeniu się wymiany opony. Czynność ta nie wymaga dużej siły, ale wiedzy i zręczności już tak. Mam kogoś, kto może mi w tym pomóc. To już coś. Muszę też liczyć się z niespodziankami na drodze. Skoro więc myślę o takich sprawach, świadczy to o tym, że tryby mojej rowerowej przygody ruszyły z tempa. Nie ma już odwrotu. Pociąga mnie rowerowa turystyka i z tego powodu przeżywam emocjonalną huśtawkę. Od niepokoju, po ciekawość i ekscytację.

Przyznaję, lubię to uczucie. Jestem przekonana, że obawy i wątpliwości znikną, gdy nabiorę większego doświadczenia w tej dziedzinie. Myślę, że z każdym następnym kilometrem będzie łatwiej. Już czuję w zasięgu ręki tę przestrzeń, ten przysłowiowy wiatr we włosach. By tego doświadczyć, wystarczy wsiąść na rower i pojechać przed siebie. Gdybym mogła stałabym się prawdziwą rowerową podróżniczką. Ponieważ nie mogę, organizuję sobie wycieczki zgodne ze zdrowym rozsądkiem. Nie pojadę wprawdzie do Egiptu, jak kiedyś marzyłam, ale mogę pojechać do miasteczka, w którym mieszkali moi rodzice. Odległość - 40 km. w jedną stronę. Najwyżej wrócę pociągiem. Albo... przenocuję tam w hotelu i wrócę do domu na kołach. 

To by była niesamowita przygoda. Chyba przygoda życia. Siedemdziesiątka na rowerze. A dokładniej mówiąc, siedemdziesiątka na poważnej rowerowej wyprawie. Jak na siedemdziesiątkę, oczywiście. Powiem Wam, że powoli odkrywam w sobie coś dotąd nieznanego. Nie potrafię tego nazwać. Ale to coś, co mnie pcha do przodu. Coś, czego wcześniej we mnie nie było. Nie wyjaśnię Wam tego, bo samej sobie nie potrafię wyjaśnić. Czuję jednak, jak silnie to we mnie tkwi. Mówi się, że do odważnych świat należy. Może czas sprawdzić, czy jestem odważna. Czy jestem odważna na tyle, by słowa zamienić w czyn. Może to o to chodzi. Naprawdę... sama jestem ciekawa. 

MOJE MOTTO: MASZ NOWY CEL PRZED SOBĄ, TO ZNACZY ŻE ŻYJESZ


Obraz: *Internet

M A R Z E N I E


Kto nie ma marzeń. Każdy z nas je ma. Są te łatwe do zrealizowania i trudne, nad którymi długo się myśli. Bywają takie, które z różnych powodów są nieosiągalne. Pozostają więc tylko marzeniem. Miałam kiedyś takie, z czasów młodzieńczych. Wyjazd do Egiptu. Właśnie tam, ponieważ pociągała mnie i fascynowała historia tego kraju. Ile książek się naczytałam na ten temat i ile filmów naoglądałam, wiedziała np. moja Mama, bo wciąż goniła mnie, bym wreszcie zgasiła światło. Gasiłam światło, ale czytałam dalej pod kołdrą w świetle latarki. Mama i tak wiedziała, że dalej czytam. Jak to Mamy. Nie zrealizowałam tego marzenia, nie byłam w Egipcie ani razu. Ale inne będące w zasięgu mojego portfela zostały zaliczone.

Dzisiaj, kiedy od ponad dwóch miesięcy mam swój rower, zdałam sobie sprawę, że jest on moim marzeniem samospełniającym się. Ot wyszło niechcący, że go kupiłam. Powód był raczej przyziemny, miał "kto wozić" moje zakupy. Ale wiecie jak to jest, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Nie wystarczała mi już rola wielbłąda, potrzebny był mi transporter. No i mam - dwa w jednym. Zdałam też sobie sprawę, że oto spełniam marzenie, o którym wcześniej w ogóle nie myślałam. Z braku czasu z wiadomych względów, świat na co dzień oglądałam albo zza jakiegoś okna, albo na filmach. Teraz z powodu roweru jestem w środku tego świata. Małego, bo lokalnego, ale lepsze to niż pejzaż z okna. Na odległość świat wygląda inaczej, w bezpośrednim kontakcie inaczej. 

Migawki filmowe albo internetowe wydawały się takie piękne, że aż nierealne. Mam teraz okazję namacalnie sprawdzać rzeczywistość. Czy jest prawdziwa. Zatem to, co kiedyś było obrazkiem, stało się prawdziwe i można tego dotknąć. To co, cały czas żyłaś w zamknięciu? - spyta ktoś. Nie, oczywiście że nie, odpowiem. Wycieczki, obozy turystyczne, obozy treningowe w plenerze, ogniska i inne takie imprezy, bywały moim udziałem, ale to było dawno temu. A ja mówię o czasie tu i teraz. Bo tu i teraz, będąc na emeryturze, mam chrapkę na spełnianie marzeń innego rodzaju. Tamten mój kontakt ze światem był, że tak powiem, obowiązkowy. Ten jest świadomy i tylko dla mnie. Tylko dla mnie. Czujecie różnicę? 

Teraz słońce wschodzi jakby inaczej. Świat w jego promieniach wygląda inaczej. Dzisiaj zauważam drobiazgi, których kiedyś nie widziałam. Dzisiaj świat wygląda jak bajka, kiedyś był dla mnie zwyczajnym widokiem. Dzisiaj wiem, że to też i moja bajka. Stoję sobie z rowerem, moim nowym przyjacielem, na małej polance i patrzę w niebo, słucham odgłosów Natury. Trele ptaków, szum liści, zapach, atmosfera. Docierają do mnie bezpośrednio i cieszą mnie jak nigdy wcześniej. Jakieś dziwne kropelki unoszą się w powietrzu jakby nie było grawitacji. Słońce takie gorące, a jakie ciche. I te dyskretne bzyczenie owadów. Aż usiadłam z wrażenia, że to wszystko tak na mnie działa. Wzruszyłam się nawet.

Czegoś podobnego dawno nie przeżywałam. Nie przeżywałam, bo w życiu dorosłym nie miałam na to czasu. Nie miałam czasu na świat. Dlatego teraz, skoro już ten czas mam, zaczęłam się starać by go poznać. By go poczuć. By w nim być. Tam, na tej pachnącej polance, poczułam się jego częścią. Dosłownie. Poczułam tego świata niezwykłość. Poczułam też, że właśnie to jest moim marzeniem - poznawanie świata. Mojego lokalnego małego świata. A rower stał się moim środkiem do celu. Zrobiłam bardzo ważny krok do przodu i nieważne, że wkrótce może okazać się on większy ode mnie. Mogę się potknąć, mogę nabić sobie guza, ale zacisnę zęby i pojadę dalej. Przekonuję się na gorąco, że w zakresie swoich możliwości, spełniam właśnie swoje marzenie. 

To piękne, że mogę robić właśnie to. A mogę, bo było ono na wyciągnięcie ręki. Było tam zawsze, było tam gdzie skończyła się wymówka, jest tam gdzie zaczęło się działanie. Już czuję się wybrana. Ale to nie wystarczy. Wiem, że trzeba być konsekwentną i wytrwałą. Będę. Bo warto. A warto, bo wyszłam z domu. Dzisiaj siedziałam na polance w lokalnym parku, jutro mogę siedzieć na podobnej, ale np. 100 km dalej od domu. To wcale nie tak daleko. Jasne, że nie od razu i nie bez wysiłku będę kontynuować realizację tego marzenia. Wiem, że ta polanka gdzieś tam jest, że nie ucieknie mi, że na mnie czeka. Wszystko w swoim czasie, prawda? 

Dużo się zmieniło. Od okna, przez które patrzyłam na świat do teraz, kiedy bezpośrednio mam z nim do czynienia. Wiem też, że mogę więcej. Nie muszę zachwycać się widokiem, mogę nim żyć, i nie jest to tylko sen. A ja mam wielką ochotę zgubić się w tym moim na razie lokalnym świecie.


Obraz: *Internet 

CZY Ż Y C I E czegoś mnie nauczyło?

"Narzekałem, że nie mam butów, dopóki nie spotkałem człowieka, który nie miał stóp" 

- James Matthew Barrie 

Moje rowerowe przejażdżki i wycieczki stały się nad wyraz przyjemną rutyną. Zaglądam w miejsca, które kolejny raz jakby odkrywam na nowo. Poznaję kolejny raz ich historię, podziwiam urodę i kolejny raz doceniam pracę różnych miejskich Stowarzyszeń działających na rzecz tych miejsc. Spotykam turystów i jednodniowych wycieczkowiczów i widzę ich zainteresowanie miejscem, wiedzą i historią. Poza tym spędzając czas na rowerowym siodełku, porównuję ten czas do życia. Zanim zapanowałam nad własną równowagą, zanim poznałam się bliżej z samą maszyną, uczyłam się zasad użytkowych, które pomagały pokonywać pierwsze nieśmiałe kroki. To tak, jak dziecko, by chodzić, zaczyna od raczkowania. Powoli krok po kroku, jeżdżąc, ośmielałam się na coraz więcej.

Odnoszę wrażenie, że z życiem jest podobnie. Mimo, że rodzice spełniali swoją rolę, że szkoła spełniała swoją rolę, życie zdało egzamin chyba najlepiej. Bo nauczyło mnie tego, czego nie nauczyli rodzice i nauczyciele. Z rodzicami różnie bywa. Bywają mniej lub bardziej zaangażowani w wychowywanie dzieci, a nauczyciele wykonują swój zawód z mniejszą lub większą pasją. Bywało, że nie każdemu z nich w równym stopniu zależało, by przygotować mnie do życia w szerszym zakresie i lepiej, niż wymagała tego ustawa. Chłonęłam więc wiedzę znajdującą się w podręcznikach, niezbędną do dalszej edukacji. Jak trzeba było to kułam regułki, nie za bardzo chętnie. 

Płynnie zdawałam do następnej klasy zdobywając ograniczoną jednak wiedzą. Ograniczoną, bo próżno było szukać w szkolnych książkach czegokolwiek o życiu. Rodzice, żeby nie wiem jak się starali, nie byli w stanie nauczyć wszystkiego. Tak już bowiem jest, że dziecko wychodząc z domu zaczyna życie na własny rachunek. Popełnia własne błędy i uczy się na nich. Czasy mojej młodości i czasy współczesnej młodzieży to wielka różnica. By zdobyć wiedzę, ja latałam do Czytelni, dzisiaj młodzież korzysta z internetu, w którym znajduje wszystko. Dosłownie. To co jest potrzebne i to, co jest zupełnie zbędne. Internet to jeden wielki chaotyczny miszmasz, mieszający młodzieży w głowach. 

Ja czytałam, wręcz pochłaniałam książki, dzisiaj z powodu internetu czytelność polskiej młodzieży zatrważająco spadła. Nie pomagają media społecznościowe. Jedni chwalą ten stan rzeczy, inni np. jak ja, podchodzą sceptycznie. Przyznać jednak muszę, że dzięki internetowi mamy w zasięgu ręki dziedziny nas interesujące. Mimo że korzystam, to jednak nadal kocham czytać książkę drukowaną. I rozumiem, że są inne czasy, że postęp technologiczny, że rozwój cywilizacyjny. Rozumiejąc to, korzystam póki mogę i poszerzam swoją wiedzę o tę jej część, która za moich czasów nie była dostępna. Czyli co? Uczę się dalej. Czy zatem moje czasy były dla mnie bardziej korzystne pod względem nauki życia?

Pytam, ponieważ dzisiejsza młodzież siedząca na okrągło z nosem w internecie jeszcze nie wie, jaką szkołą stanie się dla niej samo życie. Wszystko przed nimi. Okaże się, jaką jazdą bez trzymanki staje się droga życiowa, jaką niezwykłą przygodą. Będą wzloty i upadki. Sukcesy i porażki. Będzie konieczność wyciągania wniosków, odkrywania wartości, stawiania priorytetów. Będzie wzorowanie się na bohaterach/idolach, będzie strach, ból i łzy. Będzie coraz szersze otwieranie oczu. Będzie zdobywanie doświadczenia. Będzie też uczenie się życia poprzez obserwację, poprzez odrzucanie plew od ziarna, będą szły jedne życiowe lekcje za drugimi, będzie zdobywanie umiejętności z ich korzystania.

Nie na darmo mówi się, że człowiek uczy się całe życie. Coś w tym jest, prawda? Każdy do swojej prawdy dojdzie prędzej czy później, jednak nie każdy z niej skorzysta. Ja już wiem jak z tym jest. Nasze wybory są różne, tak jak nasze charaktery, z którymi w różny sposób sobie radzimy. To jak z jazdą na rowerze. Jednym nauka udaje się szybko, inni potrzebują więcej czasu, by dowiedzieć się, co to jest zachowanie równowagi. Wiele lat upłynęło zanim załapałam, że należy doceniać życiowe lekcje. Inaczej życie przecieka nam przez palce, a to co jest ważne mniej interesuje. Życie przez to staje się na nasze własne życzenie jałowe, a my wegetujemy. Nauczyłam się zwracać uwagę na WAŻNOŚCI. Nauczyłam się doceniać NIEZWYKŁOŚĆ ŻYCIA.

Nauczyłam się pielęgnować drobiazgi, co dzisiaj ma dla mnie ogromne znaczenie. Przez to wszystko nie stałam i nie stoję w miejscu. Czytam, pytam, obserwuję, rozwijam się. Nie odbieram życia jako przetrwania, tylko w nim na swój sposób uczestniczę. Postawiłam na priorytety - rodzina, praca, spokój. Postawiłam na miłość, bo daje szczęście. Postawiłam na zdrowy rozsądek, bo tłumaczy mi, że gdzieś na świecie jest ktoś, kto ma gorzej ode mnie. Postawiłam na życie, bo nauczyło mnie, jak omijać przeszkody. Dostałam w zamian wewnętrzny spokój, zdolność selekcjonowania co dobre a co złe, umiejętność koncentracji na własnych sprawach, tych dobrych i tych przykrych. 

Zyskałam lepsze samopoczucie i zrozumiałam, że nie jestem w stanie skupić się na wszystkim. Nikt nie jest w stanie. Mówiąc symbolicznie - musiałam bardzo zmarznąć, by docenić ciepło. Tłumaczyć to sobie, można dowolnie. Ale naprawdę musisz zmarznąć, by dotarło do Ciebie, co znaczy ciepło. Nauczyłam się kontroli nad sobą i nauczyłam się słowa >przepraszam<. Do dzisiaj pracuję nad strachem, nad wyborem i nad doborem odpowiednich osób obok mnie. Wciąż uczę się być asertywną. Ćwiczę uważność odnośnie zdrowia. Bo bez dobrej ogólnej kondycji, wszystko inne nie ma znaczenia. Wciąż uczę się cierpliwości, co jest dla mnie trudne, bo siedzi we mnie raptus. Z tymi moimi zaletami i wadami, akceptuję siebie i wszechświat.

Wiem, że nie byłam i nie jestem doskonała, i wiem jeszcze, że człowiek ze swoim takim a nie innym charakterem jest do zaakceptowania takim, jakim jest. Nie ma po co udawać, że jest inaczej, bo przez to nie stanę się lepszą. Zostanę jaką jestem. Potrafię poprosić, przeprosić, podziękować, używać słowa tak by nie ranić, wzbogacać własne życie. I taką siebie lubię. Wiem, że już się nie zmienię, ale wiem, że nadal będę się uczyć. To jest mój cel, do którego będę dążyć cierpliwie i spokojnie. Nie rozliczam się z tego, czego jeszcze nie zrobiłam. Jak będzie trzeba to to zrobię. Nie ma pośpiechu. 

Wiem dobrze, że bez względu na to, czego dziś chcę jedno jest pewne, czas płynie dalej. Rzeczywistość jest taka, że mnie przybywa lat, a mój wnuk dorasta. My wszyscy, młodzi i starzy, nie powinniśmy pozwolić, by życie przeszło obok Nas. Tego nauczyło mnie życie.


Obraz: *Internet 

WRESZCIE nikt mi nic nie każe


Wybrałam się dzisiaj na kolejną wycieczkę rowerową mimo wyjątkowo słonecznej aury. Nie było za tłoczno. Wysoka temperatura zatrzymała mieszkańców miasta pod dachami i prawdę mówiąc, nie jest wskazana dla seniorów z różnych powodów. Najważniejsze są te zdrowotne. Podczas jazdy udawało mi się jednak unikać słońca, ponieważ trasa wiodła akurat poprzez ocienione drzewami odcinki. Miałam więc i słońce i cień. I czas, by zmierzyć się z przemyśleniami. W sumie były to dla mnie dobre przemyślenia. Dobrze po ponad godzinie tej miejskiej włóczęgi wróciłam do domu i od razu przelałam na klawiaturę to wszystko, co szwendało mi się po głowie. No więc...

... całe lata bycia pod kontrolą mam za sobą. Do baletu zaprowadzała mnie mama i patrzyła jak ćwiczyłam. Czasami miałam wrażenie, że była moim nadzorcą i że zaraz mnie skarci, jak coś źle zrobię. Gdy trochę podrosłam, zdałam sobie sprawę, że ten balet nawet mi się podoba i zaczęłam starać się dla samej siebie. Roiło mi się, że wyląduję w jakiejś szkole baletowej poza domem, a po latach ciężkiej harówy zostanę znaną baleriną. Tak się nie stało, bo upomniała się o mnie lekkoatletyka. Na lekcjach w-fu okazało się, że mam talent do biegania i trener wyznaczył mi miejsce w szkolnej kadrze. Balet przegrał ze sportem. Zyskałam trenera, a tak naprawdę kolejnego nadzorcę. Był gorszy od rodzicielki.

Ale co ja tam mogłam. Ponieważ byłam bardzo posłusznym dzieckiem, poddałam się dyktatowi jednego człowieka, który wówczas decydował o moim życiu. Był moim drugim, tym ważniejszym rodzicem. Nie obejrzałam się, a minęło tak wiele lat. Obudziłam się z tego "sportowego snu" jako dorosła osoba, samostanowiąca o sobie. Niezależna. Nieźle zarabiająca. Pani trenerka. Personalna, żeby nie było. Czy aby na pewno niezależna? Na początku tak mi się wydawało. Ale szybko dotarło do mnie, że nic się nie zmieniło. Niby nie miałam już nadzorcy, ale i tak czułam presję. Kto na mnie naciskał? Ja sama. Bo żeby być dobrą trenerką, musiałam wyglądać, więc dalej ciężko pracowałam nad sylwetką, by być dobrym przykładem i motywatorem dla podopiecznych i klientów.

Można by rzec, że sama zaopiekowałam się sobą. Stało się to wręcz moją misją. By móc uczyć klientów i dobrze trenować swoich podopiecznych, by móc wpajać im zdrowe nawyki zgodnie ze sztuką, zachowując zaangażowanie i uważność (po pierwsze nie szkodzić), sama musiałam żyć zgodnie z własnymi zasadami. A właściwie według zasad nowego popkulturowego trendu głoszącego "kult ciała". Nagle, ni stąd ni z owąd, zrobił się wokół globalny szum, a wartość rynku Fitness i Wellness poszybowała w górę. Fitness stał się kopalnią złota dla zainteresowanych. A ja byłam w samym centrum tego szumu. I popłynęłam razem z nim. Świadomie. Moim kolejnym w życiu nadzorcą stała się moja praca.

Przyznam, że lubiłam ten kierat, ten stan zaangażowania we własny zawodowy rozwój. Tak byłam skoncentrowana na nim, że nie zwracałam uwagi, ba, było mi obojętne, czy przy okazji ktoś każe mi robić to, co i tak z przyjemnością robiłam. Moja praca przynosiła mi wiele satysfakcji. Ja byłam dumna z moich podopiecznych/klientów, a oni byli dumni ze mnie. Nic innego się nie liczyło. A jednak nie było łatwo, lekko i przyjemnie. Ciężar odpowiedzialności spoczywał na mnie ogromny. I ta presja, że wszyscy na ciebie patrzą, kontrolują. Ciężar tego niewidzialnego wzroku był czasami nie do zniesienia. Ale radziłam sobie. W końcu zaliczyłam całe lata praktyki takiego kontrolingu.

Dzisiaj, gdy o tym wszystkim myślę, wydaje mi się to takie odległe, takie poza mną. Bo dzisiaj, wreszcie nikt już mi nic nie każe. Dzisiaj nikt ani nic na mnie nie naciska, niczego ode mnie nie wymaga. Nawet ja sama uspokoiłam się. Dzisiaj wsiadam na swój rower i jadę, a droga sama nas prowadzi. Przy okazji zauważyłam też, jak mocno i jak pozytywnie wpływa na mnie bliski kontakt z Naturą. Wniosek - dzisiaj nic nie muszę, a robię cokolwiek bo chcę. Jest coraz fajniej. To chyba jest wolność, prawda?


Obraz: *Internet 

W A Ż N E decyzje


Tak jak przy kupnie pierwszego w życiu komputera wiedziałam, że ma to być laptop, tak przy kupnie roweru wiedziałam, że ma być to elektryk, a raczej rower wspomagany elektrycznie. Nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale do tej pory jakiekolwiek podejmowałam tego typu decyzje, sprawdzały się potem. Dzisiaj po latach użytkowania powiem, że w życiu nie zamieniłabym laptopa na komputer stacjonarny, a po dwumiesięcznym użytkowaniu mojego e-BBF, nie zamieniłabym go na rower analogowy. Tak się teraz mówi - analogowy. Słowem, jestem bardzo zadowolona z wyboru. Ale to ja. Gdy rozmawiam z innymi osobami na temat elektryków, mówią różnie. Sądzę, że kierują się swoimi kryteriami. W końcu co człowiek, to inne potrzeby.

Żeby był to akurat elektryk, a nie inny rower, zanim go kupiłam, bardzo dużo czytałam o nim w internecie i zadawałam pytania panom w różnych sklepach rowerowych. Zdobywałam wiedzę, a wraz z nią rosło moje przekonanie i zdecydowanie. Przecież jestem seniorką, moja kondycja nie jest już taka jak za młodu, zatem potrzebuję wspomagania. Oprócz zbudowania na nowo kondycji po doświadczeniach covidowych, innym jeszcze powodem była np. chęć dłuższej obecności na zewnątrz. Nie tylko potrzeba uczestniczenia w życiu społecznym, ale też korzystania z dobrodziejstw natury. Takie przyjemne z pożytecznym. Niby jeżdżę solo, ale jestem również jedną z wielu uczestników tej "zabawy". 

Jedni spacerują, inni poruszają się na swoich pojazdach, a ja mam elektryka.

Fama głosi, że elektryki są tylko dla słabeuszy i dla seniorów. Ale wiecie, już trochę jeżdżę na swoim i widuję od czasu do czasu młodszych rowerzystów też na elektrykach. Musimy pamiętać, że zaletą takiego roweru jest to, że możemy się na nim wygodnie przemieszczać po mieście i poza miastem. Wspomnę o walorach użytkowych takiego wehikułu, które w wielu przypadkach przewyższają walory poruszania się samochodem. Mimo swoich wad, wszak nie jest idealnym pojazdem, to jednak rower bardzo ułatwia życie. Ponieważ na rynku jest dużo różnych firm rowerowych, każdy zawsze znajduje coś dla siebie. Są też do wyboru skutery i motorynki, ale te pojazdy mają zezwolenie na poruszanie się po mieście z prędkością powyżej 25 km. 

Mały kłopocik w tym, że obowiązkowo trzeba taki pojazd zarejestrować, jak samochód. Wspólny mianownik dla wszystkich tych maszyn, to dwa koła, zatem dla wielbicieli jednośladów wybór jest szeroki. Nie zapominajmy, że definicja roweru i jego użytkowanie jest określona paragrafami, do których mamy obowiązek się stosować. Jaki w Polsce użytkownicy rowerów mają stosunek do przepisów, sami widzimy. Zatem jeżdżę spokojnie, pilnuję prawej strony, na razie jeszcze przechodzę przez jezdnię na czerwonym (większość przejeżdża), uważam na przechodniów, trzymam się wyłącznie tras rowerowych, albo wyznaczonych dla rowerów "tasiemek". Nie przekroczyłam jeszcze prędkości 20 km choćby dlatego, że delektuję się samą jazdą.

To też jedna z tych ważnych decyzji, które czasami, w sytuacjach podbramkowych, mają decydujące znaczenie. Lepiej unikać kolizji czy wypadków, niż ponosić konsekwencje złych wyborów. Piszę o tym, ponieważ właśnie dzisiaj jadąc swoim tempem do parku, zauważyłam karetkę pogotowia, obok której ratownicy udzielali pomocy rowerzyście. Nie wiem co zaszło, ale chyba coś poważnego, ponieważ umieszczono rowerzystę w karetce i ta na sygnale odjechała. Na pewno do szpitala. Od razu to na mnie zadziałało. Zaczęłam wolniej i uważniej jechać. Jakoś tak mam, że widok karetki robi na mnie wrażenie. A jak wszyscy wiemy, rowerzystów na drogach przybywa. Robi się tłoczniej, a w związku z tym, mniej miejsca dla wszystkich.

Wracając do tematu elektryków. Bardzo pomocna to maszyna, gdy chcę załatwić parę spraw. Kiedyś poruszałam się taksówkami, albo chodziłam pieszo. Jednak taksówka to droga inwestycja, a znowu poruszając się piechotą, więcej czasu zajmowało mi załatwianie spraw. I tak mijały lata. Obecność roweru w moim życiu zmieniła bardzo wiele. Nie tylko jest przyjemnością i radością, ale wspaniałym pomocnikiem. No i w razie "parkingowania" nie zajmuje zbyt dużo miejsca. Zawsze znajdzie się jakiś metr kwadratowy by go postawić np. przy sklepie, przychodni, czy urzędzie. Ponieważ każda z nas ma sporo spraw do załatwienia na mieście, również i ja tak mam, to ważną rzeczą jest, czy w ogóle lubimy jeździć na rowerze. 

To naprawdę ważny szczegół. Odkryłam, że bardzo lubię przemieszczać się po mieście swoim elektrykiem, załatwiać sprawy, cieszyć się wolnością, jakkolwiek to brzmi. Jest jeszcze fakt, że seniorzy posiadający rowery, potrafią je w rozsądny sposób wykorzystywać. Z drugiej strony jasne jest jak słońce, że jeżeli ktoś nie lubi jeździć rowerem, nie da się namówić na jego kupno. Czy miałby to być analogowy/zwykły rower, czy elektryk. Jeżeli się nie lubi, to znaczy, że nie ma się nawet odrobiny chęci ani pasji, by choćby w deszcz, albo w zimie wyjechać na przejażdżkę. Ja i mój BBF już zdążyliśmy zaliczyć deszcz. Wiecie jak przyjemną jest jazda na rowerze w deszczu? Wcześniej nie wiedziałam. Teraz już wiem. 

Dzisiaj (niedziela 10 sierpnia) wybrałam się kolejny raz do ulubionego parku i trafiłam na fantastyczny Jarmark. Okazało się, że Górale zjechali nad morze. Przyznam, że nie wiedziałam o tym wydarzeniu, więc ochoczo ruszyłam ku stoiskom. Czego tam nie było. Korzystając z okazji kupiłam sobie (co zawsze na Jarmarku robię) dwa większe oscypki. Uwielbiam. Kombinowane kanapeczki, gdzie głównym aktorem jest oscypek, to delikates dla mojego podniebienia. Nigdy nie mogę się nimi najeść. Dlatego sobie ich nie odmawiam, gdy na Jarmarku zobaczę serowe stoisko z Zakopanego. Napatrzyłam się też na wyroby/rękodzieła góralskie. Piękna robota. Oczopląsu dostałam, więc odjechałam. 

Szkoda tylko, że tego typu imprezy odbywają się raz do roku. I wiecie, przypomniało mi to moje dzieciństwo.

Czas spędzony u Babci, mimo że tak odległy, to jednak wciąż jest miłym wspomnieniem. To latanie na bosaka, wyprawa do lasu na grzyby, zabawy z tamtejszymi dzieciakami, kończyny z bąblami od pokrzyw, berek w zbożu, albo ciuciubabka na polu wśród ogromnych głów kapust. Moja Babcia kontraktowała kapustę, mak i włoskie orzechy. I ta czysta zimna woda ze studni. Tak, mam co wspominać. Jestem dzisiaj bogata we wspomnienia, sama będąc Babcią. Babcią jeżdżącą na swoim elektryku. Mój wnuk nie może się nadziwić i mówi, że jestem odważna. Fajnie jest widzieć w oczach dziecka podziw dla siebie. Takich miłych chwil mamy sporo na wspólnym koncie. On kiedyś też będzie miał swoje wspomnienia.

PS - już dwa razy wybraliśmy się na rowerową wycieczkę. Młody był przewodnikiem. Było bardzo przyjemnie.


Obraz: *Internet