Wielokrotnie słyszałam różne opinie na temat życia we dwoje i wielokrotnie reagowałam po swojemu na każdą z nich. Inaczej mój osąd wyglądał, gdy byłam młodą dziewczyną marzącą skrycie o pierwszej miłości. Inaczej patrzyłam na świat, gdy byłam już wieloletnią mężatką z dwojgiem dzieci i domem na głowie. Jeszcze inaczej temat ten wygląda z pozycji zdobytego doświadczenia życiowego swojego i cudzego. Wśród koleżanek mających podobny status, ani jedna nie wykazywała chęci wprowadzenia zmian w swoim życiu tłumacząc, że tkwi w takim czy takim małżeństwie dla dobra dzieci. Wówczas i ja nie inaczej tłumaczyłam sobie i światu ten stan. Nie przychodziło mi do głowy, by cokolwiek zmienić. Wszak wychowałam się na opowieściach o dwóch połówkach jednego jabłka, przerabiałam w szkole "Romea i Julię" i inne podobne historie o miłości. Jako młoda i pierwszy raz zakochana dziewczyna przerobiłam szczęście, namiętność i wstrząs zawodu, a w dorosłym życiu, żeby nie było za różowo, doświadczyłam wręcz totalnego otrzeźwienia. Myślałam sobie wtedy, że potrzeba wyjść za mąż, by odkryć i drugą stronę medalu. Tak jak dzieci prędzej czy później wyrastają ze Świętego Mikołaja, tak ja wyrosłam z legendy romantycznej jednej jedynej prawdziwej miłości. Zauważyłam, że ma ona wiele twarzy. Że druga strona przybiera w danej chwili tę, która bardziej pasuje. Były kłamstwa i obietnice. Były awantury i cisza. Był gniew i bezsilność. Wszyscy to znamy. Nie ma osoby po obu stronach, która uczciwie by powiedziała, że jej miłość przebiegała bezkonfliktowo. Człowiek jest niezwykle słabą istotą. Mało odporną na przeszkody, jakie stawia los i jakie stawia sam sobie.
W wielu sytuacjach poddajemy się i odchodzimy, uciekamy od kłopotów. Jeżeli miłość można w ogóle nazwać kłopotem. Każdy chce być kochany, a nie potrafi sobie z tym poradzić. Z różnych powodów. Najczęściej dlatego, że tak do końca, tak naprawdę nie potrafimy zaakceptować charakteru drugiej osoby. Dobieramy się w dziwaczny sposób. Zauroczenie jest tak czasami silne, że nie myślimy zdroworozsądkowo. Nie zauważamy negatywności. Wydaje się nam, że kochamy tak mocno, że nic trwaniu tej miłości po wsze czasy nie zaszkodzi. Naiwne? Jak świat długi i szeroki, wszędzie zakochani ludzie popełniają te same błędy. Cierpią przez to, a ich miłość wystawiana jest na ciężką próbę. To jest niezła szkoła przetrwania. Kto przetrwa, idzie dalej. Kto polegnie, jeszcze przez długi czas przerabia błędy.
Jest też tak, że po porażce niektórzy się za przeproszeniem otrzepują i zaczynają rozglądać za kolejnym obiektem westchnień. Kiedyś, jedna z moich sąsiadek została wdową. Nie minęło pół roku, a już znalazła sobie kandydata na drugiego męża. Nie krytykuję, zaznaczam to, bo wiem, że tak robi wiele kobiet. Nie potrafią żyć w pojedynkę. Mówią, że gdy są same, nie czują się w pełni człowiekiem. Długo to tłumaczenie nie trafiało do mnie. Chyba i dzisiaj wydaje mi się dziwne. Człowiekiem się jest i to wartościowym, czy to żyjąc we dwoje, czy w pojedynkę. Tyle. I jeszcze jedno - dlaczego tylko kobiety tak mówią? Mówi się jeszcze, że człowiek jest zwierzęciem stadnym, że do życia potrzebuje partnera/partnerkę. Zgoda, skoro świat tak się poukładał. Wychowałam się w takim, więc nie neguję.
Jednak nie przeszkadza mi widok osoby preferującej bycie singlem. To, że ktoś żyje w pojedynkę, nie jest dla mnie skreślony. Nie oznacza to, że jest samotny/a, że jest mniej wartościowy/a, że nie wzbogaca go/ją życie tak, jak wzbogaca innych. Co różni obie strony? To, że w świecie tak szczególnie dzisiaj nieprzyjaznym dla kobiet, życie w pojedynkę jest pułapką społeczną wyłącznie dla kobiet. Nawet w tej dziedzinie dochodzi do społecznych podziałów. Coś, co dla mnie jest nie do przyjęcia. Taka postawa moim zdaniem sprawia, że kobiety są jakby niegodne większej uwagi, a to kobiety ciężko obraża. Tak myślę, nic na to nie poradzę. Nie ma, powtarzam, nie ma mojej zgody na obniżanie wartości kobiety tylko dlatego, że nie jest z kimś związana.
Stawiam tezę, że światu należy się od nas wielkie i głośne "NIE", wobec takiego stawiania sprawy.
Jak świat istnieje, kobiety nigdy nie odgrywały w nim wiodącej roli. Musiały się mocno napracować, by chociaż zostały zauważone. Mimo XXI wieku, mamy marne szanse na coś "grubszego", jak choćby aborcja czy równouprawnienie w pełni tego słowa znaczeniu. Mimo, że od zarania dziejów udowadniają jak są silne i zaradne życiowo, na mężczyznach nie robi to wrażenia. Z wysokości statusu i swojej źle pojmowanej męskości nie zauważają, jacy są śmieszni lansując taką postawę. Słowo >patriarchat< mają wyryte dłutem na czołach (są wyjątki). Mimo, że XIX-wieczny romantyzm rozhulał się nie tylko na salonach ile wlezie, nie pomogło to kobietom, bo znowu i zbyt szybko do głosu doszły hasła, zwracające mężczyznom chwilowo zachwianą główną rolę. Historia coś o tym wie.
Mimo wzlotów i upadków na tym polu, wciąż dzisiaj wśród większej części społeczeństwa obowiązuje stereotyp tzw. męskiej opiekuńczości. Kobieta musi wierzyć mężczyźnie, że "będzie jego jedyną, że będzie ją kochał, że nigdy już nie będziesz sama". Nieważne, że to kłamstwo. Idzie ono na jakiś czas do lamusa, ponieważ silniejsza jest potrzeba przeżycia pierścionka zaręczynowego, ślubu, białej sukienki, wesela organizowanego z całą pompą i tej zwyczajowej otoczki, tego świętego w niektórych regionach rytuału, bo wszystko to warte jest ryzyka. Dzisiaj bardziej niż kiedyś opłaca się mężczyznom żenić. Lat temu ileś, małżeństwo było umową zawieraną za morgi, dzisiaj zaś wystarczy fałszywa obietnica. Jednak świat idzie do przodu, a wraz z nim zmienia się podejście do trudnych obyczajowo tematów.
Nie po cichu, a głośno mówi się o związkach partnerskich. Kiedyś dziewczyna, która nie wyszła za mąż zostawała starą panna. Dzisiaj taka dziewczyna to singielka. Dzisiaj starsza kobieta żyjąca bez mężczyzny, jest starszą kobietą żyjącą bez mężczyzny. Żadna to sensacja. Żaden to powód do obraźliwego traktowania i sekowania takiej osoby. Podoba mi się powiedzenie - "żyj i daj żyć innym". Nie po twojemu, a po swojemu. Cieszy mnie bardzo, że choć część kobiet bez oporów dostrzega dzisiaj własną wartość bez względu, czy żyją w związkach, czy są same. Przecież wiele z nich żyje w pojedynkę z wyboru. Tak samo jak te "związkowe" robią kariery, zdobywają doświadczenia życiowe i zawodowe, wiedzą co znaczy satysfakcja. Są spełnione, zadowolone z tego co osiągnęły i radzą sobie doskonale. Bez drugiej osoby/towarzysza życia.
Nie jestem zdeklarowaną feministką. Nic z tych rzeczy. Uważam tylko, że absolutnie każdemu należy się miejsce na tym wielkim pięknym świecie, i godne życie, bez względu na płeć. Chcę też zwrócić uwagę na jakże krzywdzące kobiety myślenie, wciąż tu i tam obowiązujące, że to one same zgadzają się na status quo. Nic podobnego! Po prostu są kobiety, które chcą być paniami swojego losu.
Osobiście mam wielki szacunek do tych kobiet, bo dają radę mimo kłód rzucanych im pod nogi, mimo odwiecznego błędnego myślenia, że ich życie nie ma sensu bez mężczyzny.
Obraz: *Internet *Pinterest