N I E P O D L E G Ł A


Miałam ten zaszczyt uczestniczyć dzisiaj w swoim mieście w bardzo ważnym dla Polaków wydarzeniu - uczcić kolejną rocznicę Odzyskania Niepodległości przez POLSKĘ. Dzień 11 listopada to ŚWIĘTO. Najważniejsze ze Świąt. Żadnej Polce i Polakowi nie trzeba tłumaczyć co ten dzień historycznie dla nas znaczy. Ważne, by wszyscy bez wyjątku mieli świadomość, że dzięki Bohaterom Tamtych Dni możemy dzisiaj spokojnie żyć, pracować, zakładać rodziny, kochać, zwiedzać świat. To wszystko nie spadło nam z nieba. Zostało wywalczone i okupione krwią i życiem naszych ojców i dziadków. Oni poświęcili wszystko, mieli odwagę walczyć i ginąć za Polskę, dla nas, byśmy my dzisiaj żyli w wolnej szczęśliwej Ojczyźnie. 

Powinniśmy pamiętać, że to co dla nas wywalczyli, wolność, nie jest dana na zawsze. Dzisiaj sami musimy dbać i zadbać o to, by ich dziedzictwo nie zostało zmarnowane.

Dzisiaj, tj. Dzień 11 listopada 2025 roku uczciłam uczestnicząc w Szczecińskim Niepodległościowym Rajdzie Rowerowym 2025, który biało-czerwoną kawalkadą przejechał ulicami Szczecina pod opieką Organizatorów i szczecińskiej Policji. Było bezpiecznie, a przede wszystkim patriotycznie. Atmosfera nie zawiodła. Wszyscy uczestnicy, seniorzy i całe rodziny z dziećmi, ubiorem i biało-czerwonymi gadżetami stworzyli wspaniałe wydarzenie. Głównymi ulicami miasta wolno przejeżdżał biało-czerwony w ą ż, za którym oglądali się przechodnie machając do nas i uśmiechając się. Również i oni, spacerując po mieście, ubrani w barwy narodowe świętowali ten dzień niosąc nieduże flagi. Mimo deszczu, który padał kilka godzin. Mają mój szacunek.

Przejechaliśmy spokojnie centrum, a potem peleton skierował się ku Miodowej Polanie, gdzie czekało na nas przygotowane ognisko i poczęstunek. Oprócz kawy, herbaty i kiełbasek, czekały na nas pięknie ułożone rogale Marcińskie, pyszne. Mimo tak poważnego ŚWIĘTA, wszyscy dobrze się bawili i widać było, że mimo pogody humory dopisują. W tle z głośników dyskretnie płynęły pieśni nadające wydarzeniu odpowiednią oprawę. Przyznam, że kolejny raz Organizator GRYFUS spisał się na piątkę. Przy ognisku, mimo dominującej wilgoci, było ciepło i przyjemnie, nie chciało się kończyć imprezy. Jednak deszcz wygrał. W domu byłam już ok. 15:30 i dobrze, bo zaczynało zmierzchać, a nie lubię o zmroku kręcić się po ulicach.

To był dobry dzień. Mam satysfakcję, że z powodu pogody nie zostałam w domu i mogłam być częścią tego wydarzenia.

CZEŚĆ  I  CHWAŁA  BOHATEROM. 


PS - By każdy z nas zapamiętał ten wtorek, Organizator GRYFUS swoim zwyczajem przygotował dla wszystkich uczestników również mały suvenir w postaci okolicznościowych koszulek i medali.


Bardzo mi się podoba. To już trzeci w mojej rowerowej mini kolekcji. 

G Ł O D N A kilometrów


Mamy jeszcze jesień, coraz piękniejszą, coraz chłodniejszą, ale słonko łaskawie nie odpuszcza, zatem i ja nie odpuszczam. Mówi się, że nie ma złej pogody, tylko rowerzysta źle ubrany. Pilnuję więc, by dobrze się ubrać pamiętając ostatnią wycieczkę po okolicy kiedy nieco zmarzłam. Przekonałam się wtedy, że inaczej odczuwa się temperaturę spacerując, a zupełnie inaczej jadąc na rowerze. To ważne, ponieważ co wrażliwsza osoba może łatwo się przeziębić. A tego nie chcemy. Gdy już jednak siedzi się na siodełku i kręci pedałami, leń który nawet był jeszcze w domu, teraz gdzieś znika przytłoczony urodą Pani Jesieni. Wszystko jest piękne tak, że chce się jechać prosto przed siebie i jak najdłużej. Przynajmniej ja tak mam. 

Wyruszyłam więc wczoraj na wycieczkę, ale bez planu zainspirowana pewnym filmikiem. Niech przypadek zadecyduje, gdzie mnie koła poniosą. Wyjeżdżając z domu jakoś odruchowo skręciłam na drogę prowadzącą na Głębokie. Niech będzie. Zobaczymy jak wygląda jezioro w jesiennym garniturze. Pojechałam obok Arkonki, popularnego szczecińskiego zespołu basenów i miejsca, gdzie chętnie dorośli odpoczywają, a dzieci radośnie pluskają się w wodzie. Latem. Jesienią Arkonka to urocze inaczej miejsce, z którego ścieżek korzystają nie tylko rowerzyści, ale rolkarze, spacerowicze. To moje ulubione miejsce i restauracja Szyszka, w której serwują wspaniałą zupę segedyńską. Jadąc dalej cieszyłam się widokami i wiecie czym, zapachem. Jesień pachnie przepięknie.

Jakoś tak nie chcący rower "sam" skierował się na ścieżkę prowadzącą w głąb Puszczy Wkrzańskiej i od razu pomyślałam sobie, że kolejny raz mogłabym odwiedzić znajome miejsca. I pojechałam. Trasa - Wołczkowo Dobra Grzepnica Bartoszewo, gdzie zjadłam pyszny obiad i dalej droga poprowadziła mnie do 115-tki, którą dojechałam do Pilchowa i dalej na Kąpielisko Głębokie, również bardzo popularne miejsce wśród Szczeciniaków i turystów. Miejsce piękne przez cały rok. I wróciłam do domu. Poczułam zmęczenie, nie powiem, ale było to zmęczenie miłe i dające satysfakcję. Warte tej wycieczki. Takich okolic mamy na Pomorzu Zachodnim dużo. W ogóle Pomorze Zachodnie słynie ze ścieżek rowerowych i bardzo dobrze znane jest rowerzystom.


Rozkręcam się powoli, może nieśmiało, ale też ostrożnie, by nie przetrenować organizmu , i by przyzwyczaić rower do kilometrowych wyzwań. Wciąż badam, na ile mogę sobie pozwolić na jednym doładowaniu baterii. Muszę pilnować, by z dala od domu nie zdarzyła się niechciana niespodzianka w postaci wyładowania baterii. Tym razem prawie wszystko przygotowałam, by wycieczka udała się. Piszę prawie wszystko, ponieważ jak wiemy, nie da rady przewidzieć wszystkiego o cokolwiek by nie chodziło. W słońcu i miłej jesiennej atmosferze przejechałam 33,8 km, które sceduję na konto "Projektu COLOSSEUM". Licznik bije odkąd oficjalnie rozpoczęłam kolejne zawody. Przyznam przy okazji, że na całe przedsięwzięcie patrzę oczami zawodnika, nie seniorki.

Pomaga mi to bardziej skupić się na wyzwaniu, które wspaniale oddaje mój charakter. Charakter sportowca. Bo w sercu wciąż jestem osobą czynną. Bieganie zamieniłam na rower, sport, który dzisiaj jest niezwykle popularny wśród cywilów. Kiedyś, gdy jeździłam po Europie zdobywając wiedzę zawodową, trafiłam do Bazylei. Tam na widok ilości rowerów w tak "ciasnym" mieście, zastanawiałam się, czy kiedykolwiek u nas będzie podobnie. Patrząc na własne miasto widzę, że nie jest to jeszcze to, ale jesteśmy na dobrej drodze. Jazda rowerem to nie tylko ekologiczne zachowanie, ale też dbanie o własne zdrowie. Przede wszystkim dbanie o zdrowie. Zatem satysfakcjonuje widok uprawiających ten sport.

Tak, jestem głodna kilometrów. Połknęłam rowerowego bakcyla i myślę, że już tak zostanie. Wczorajsze kilometry dały mi trochę popalić, więc niedzielna przerwa przydaje się. Jutro, w poniedziałek, trochę pojeżdżę, nie za dużo, by we wtorek w dobrej kondycji wziąć udział w Szczecińskiej Niepodległej, której organizatorem jest niezastąpiony GRYFUS. 


Będzie zatem impreza, będą kolejne nowe znajomości, a wraz z nimi wielkie ognisko, wręczanie koszulek pamiątkowych i medali uczestnictwa w Święcie Biało-Czerwonej. Fajnie. 

PROJEKT C O L O S S E U M

 

To, czego podjęłam się teraz, przypuszczam, że może uznacie za szaleństwo, ale nic to. Dla mnie będzie to kolejna próba wyzwania, bardzo poważna próba. Wcześniej to co zrobiłam, to była zabawa, treningi wzmacniające kondycję, korygujące postawę, poprawiające niedociągnięcia zdrowotne, które wynikły z wcześniej dwukrotnego przejścia covidu bardzo osłabiającego fizycznie mój organizm. Trzeba było coś z tym zrobić. Zbyt długie siedzenie w domu, markowanie spacerów, nieusprawiedliwione oszczędzanie się, lenistwo które mnie ogarnęło, wszystko to miało swój negatywny wpływ na moje samopoczucie. Ale ogarnęłam się. Kupiłam rower, zaczęłam trenować, zauważać zmiany, dobre zmiany w kondycji, w stanie zdrowia, zauważeniu że obok jest świat i że ten świat czeka na mnie.

Opowiadałam wam o swoich małych wycieczkach po mieście, po parkach, ot tak w ramach rozruszania się. W ramach sprawdzenia, czy w ogóle rower to był/jest dobry pomysł. Nie zauważyłam nawet jak zaczęłam pokonywać kolejne kilometry poza swoją znaną sobie strefą. Najpierw było pięć kilometrów i sprawdzenie roweru. Oswojenie się z nim. Potem zrobiło się piętnaście kilometrów i chwyciłam bakcyla. I to jak. Opisywałam Wam niektóre moje turystyczne wyprawy solo, wycieczki grupowe, i wreszcie udziały w zawodach, o których wcześniej nie myślałam, nawet nie wiedziałam, że coś takiego jest organizowane w moim mieście. Im więcej kilometrów, tym lepiej sprawował się mój BBF. Jakby rozkręcał się razem ze mną.

Gdy w październiku miałam przejechać zadeklarowane 50 km w Rajdzie Kobiet 2025, obawiałam się i pytałam samą siebie, czy moja elektryczna maszyna da radę. Żeby było jasne - czy da radę pokonać ten dystans na jednym doładowaniu. O tym tylko myślałam. Ale dał radę i to koncertowo. Z kolejną wycieczką czy spacerowym wypadem poznawałam możliwości roweru, nauczyłam się go słuchać. To tak, jak kierowca samochodu, który zna każdy dźwięk swojego auta, który na ucho jest w stanie poznać, co i gdzie nawala. Mam ze swoim rowerem tak samo. Wciąż go poznaję, i staram wyczuwać co mu dolega, jeżeli dolega. Piszę Wam o tym wszystkim ponieważ porwałam się na rzecz do tej pory dla mnie niemożliwą. Na PROJEKT C O L O S S E U M.

                                               Jadę w stronę słońca

Co to takiego? spytacie. To wyzwanie, jak które wykonam, będzie świadczyło, że dla takich osób jak ja, dla takich pozytywnie zakręconych seniorek po siedemdziesiątce, NIE MA RZECZY NIEMOŻLIWYCH. Tym wyzwaniem jest pokonanie dystansu 1 315 kilometrów, powtórzę - 1 315 km, dystansu liczonego jako odległość z Polski do Włoch, a konkretnie do Rzymu, do COLOSSEUM właśnie. Wszyscy zawodnicy mają ROK czasu na zrealizowanie wyzwania. Mogą je wykonać w dowolny sposób. Rzeczywiście jadąc rowerem do Rzymu, albo wykonując pomniejsze dystanse na swoim terenie i w okolicach, albo nawet jadąc na rowerku stacjonarnym. Nieważne jak, gdzie i kiedy, ważne, by pokonać dystans i zmieścić się w czasie.

Myślę, że jestem przygotowana, mentalnie, psychicznie i fizycznie. Myślę, że nie nawalę. Czy rzeczywiście, za jakiś czas się przekonamy. Podobno idzie ciężka zima, a jak wiadomo, po śniegu nie każdy potrafi jeździć. Najwyżej odpuszczę na jakiś czas. Teraz jednak nie martwię się tym. Co będzie to będzie. Chciałam Wam powiedzieć, że dzisiaj tj. 6 listopada 2025 był pierwszy dzień moich zawodów. To znaczy, że dzisiaj przejechałam pierwsze 32 km z 1315 km. Zaczęło się. Trafił mi się znakomity dzień. Piękny, słoneczny i naprawdę ciepły jak na listopad. Jechało mi się wspaniale. Rowerzystów na ścieżkach jak mrówków. Korzystamy, bo nie wiadomo kiedy dopadnie nas zima.

Było tak pięknie, że grzech było siedzieć w domu. Pokręciłam się więc po Szczecinie wszystkimi możliwymi ścieżkami rowerowymi, odwiedzając ulubione dzielnice miasta. Wiecie, w ten sposób poznaje się nowe miejsca, widzi się jak wiele i jak szybko zmienia się miasto na plus. Jechałam sobie spacerowo, bez pośpiechu, delektując się słońcem i urodą okolic. Mijały godziny, kilometry, a ja myślałam sobie, jak pięknie spędzam emeryturę. I czego chcieć więcej? Tylko zdrowia, bo wiele kilometrów przede mną, wiele zawodów i wiele ciekawych rowerowych imprez. 

Wiecie, chyba sama sobie zazdroszczę.

PS - ważne, oto stan licznika rowerowego przed rozpoczęciem wyzwania. Po jego zakończeniu wynik powinien przedstawiać wartość 1865,4 przejechanych kilometrów.

Rowerowy RAJD KOBIET 2025 II

Wiadomość z ostatniej chwili. 

W poprzednim poście, własnoręcznie jak już wiecie, umieściłam zdjęcia dotyczące powyższego Rajdu, ale zabrakło tam dokumentu, który ostatecznie świadczy o moim w nim udziale. Chodzi o certyfikat, który właśnie dzisiaj tj. 5 listopada 2025 dostałam e-mailem od Organizatora Rajdu. Bez zbędnych więc słów umieszczam go poniżej, by się pochwalić pięknym dokumentem. 


FAJNY PRAWDA?

Rowerowy RAJD KOBIET 2025


Październik minął jak z bicza strzelił, ostateczne wyniki zostały podane zawodnikom i zainteresowanym osobom do wiadomości, zatem oficjalnie mogę Was poinformować o zawodach, jakie na Facebooku zorganizowała Grupa "ROWEROWE WYZWANIE". To ogólnopolski "Rowerowy Rajd Kobiet 2025", czyli październikowa akcja „Różowy Październik” trwająca od 1 - 31 października tego roku. Od razu zapisałam się na listę zawodników, otrzymałam nr startowy "21" i dołączyłam do rajdu, by nie tylko pokręcić kołem, ale by w celach charytatywnych zrobić coś więcej, dołożyć się do wspaniałej inicjatywy dla kogoś, kto tego bardzo potrzebuje. Bardzo Szczytny Cel.

Zawodniczki i zawodnicy mieli do wyboru trzy dystanse do przejechania - 20 km, 50 km i 100 km. Ponieważ mówię o zasięgu ogólnopolskim tej imprezy, każda osoba gdziekolwiek mieszka lub akurat by przebywała, tam mogła zrealizować wyzwanie w dowolny dzień i w dowolnym miejscu. Pojechałam sama, ale można było też pojechać w towarzystwie jednej lub grupy osób. Rodzina, przyjaciele, chętni znajomi. Każdy przejechany kilometr każdej zawodniczki i zawodnika wspierał w tym samym czasie ciężką walkę z rakiem piersi nieznanej nam wojowniczki. Matki dwójki dzieci. Tak więc ta akcja i nasza wspólna aktywność nabrała ogromnego znaczenia.

Organizator powiadomił nas, że - "z każdego pakietu startowego przekazujemy 5 zł na wsparcie leczenia matki dwójki dzieci walczącej z rakiem piersi. Twój udział w rajdzie to nie tylko sport, to akt solidarności, który realnie pomaga i daje siłę. Jedźmy razem, jedźmy dla życia".

Piękne wezwanie i wyzwanie. A ponieważ mogłam sama zadecydować o trasie, liczbie kilometrów i miejscu, tym bardziej mnie to zmotywowało do działania. Wybrałam piękną trasę, która wiodła super ścieżką rowerową prowadzącą mnie przez lasy, małe i większe miejscowości, przez urocze dróżki w scenerii jesiennych krajobrazów. Niektóre z nich już znałam, inne dopiero poznawałam, po drodze przystawałam na chwilę, by choć przez kilka sekund pozachwycać się urodą mojego regionu. Wyobraźcie sobie, słońce i ten wspaniały zapach trawy, krzewów i drzew. I droga jak na zamówienie.


Po drodze jak zwykle spotykałam innych rowerzystów i kolarzy, a nawet spotkałam niecodzienny wehikuł przypominający rower, na którym leży się jadąc. Aż przystanęłam, by się pogapić. Z bliska taka maszyna wygląda inaczej niż na obrazku. Przyznam, było przeżycie. Gdy niektórzy dowiadywali się ode mnie, w jakim celu jadę swoje 50 km wzruszali się, podziwiali, a nawet jednej koleżance łezka pokazała się w oku. Też się wzruszyłam, bo jak tu się nie wzruszać. No tak, więc już wiecie, że z proponowanych dystansów wybrałam ten drugi - moją różową 50-tkę. Chciałam po prostu w szczególny sposób nadać rangi temu wydarzeniu. Na mapce widać trasę 26,2 km, którą przejechałam w tę i z powrotem, co dało wymagany wynik.

Nadać rangi, to znaczy w szczególny sposób zaznaczyć i ten dzień, i samą akcję, i to, że odważyłam się na pokonanie tego akurat dystansu. Wcześniej jechałam swoje 15 - 25 km, co stało się dla mnie jakby normą kilometrową. A 50 km to nie było tylko wyzwanie, to było już coś. Dla mnie. Okazja do sprawdzenia się. Sprawdzenia, jak dawna sprinterka po latach poradzi sobie nie z metrami, a z kilometrami i na rowerze. Sprawdzian własnych możliwości? Może. Tak. Ale też i ciekawość jak sobie poradzę. Poradziłam sobie nawet dobrze, bo przejechałam 51,4 km w czasie netto 3:30 h. Bez najmniejszego uszczerbku dla siebie i roweru.


Piszę bez uszczerbku, ponieważ na niektórych odcinkach trasy musiałam uważać. Mokre liście po wcześniejszym deszczu, jakieś kałuże, błotne ścieżynki, korzenie, drobne kamienie. Normalka. Za tę szczytną aktywność czekała każdego zawodnika nagroda. Oprócz koszulek zawodnika, kominów i opasek na głowę, oprócz certyfikatu imiennego z wynikiem, przepiękny odlewany medal. Jest naprawdę piękny. I już jest mój i na zawsze. Mam teraz dwa medale, a trzeci zdobędę niebawem, w listopadzie. Szczegółów na razie nie zdradzę. Jak go już będę miała, jak najszybciej pochwalę się Wam osobnym postem. 


Ponieważ w całej Polsce wiele osób brało udział w zawodach, wyobrażałam sobie jakie trasy były wybierane. Na pewno szosa, ścieżki asfaltowe i szutrowe, ścieżki typowo rowerowe wiodące ulicami miast i miasteczek, na pewno lasy i... góry. I właśnie tych gór zazdrościłam koleżankom i kolegom z wiadomego powodu. Bo kocham góry, po prostu. Byłam wiele razy w wielu miejscach, a najczęściej w ulubionych Bieszczadach. Wyobrażam więc sobie, jak to by było pojechać podobny Rajd właśnie tam. Apropos… chcę was uroczyście zapewnić, że ten "Rowerowy Rajd Kobiet 2025" nie jest moim ostatnim. Zapisałam się na kolejne wyzwanie, ale o tym następnym razem.


A to ja, wreszcie mogę się Wam przedstawić. A to oznacza, że nauczyłam się przenosić zdjęcia z telefonu na komputer. Bez niczyjej pomocy. Jestem z siebie dumna z tego powodu. Jednak i z tego, że jako "siedemdziesiątka" miałam odwagę podjąć powyższe wyzwanie, dołączyć do innych i przejeżdżając wybrany dystans pomóc w sprawie arcy ważnej. Magiczne zdanie >razem możemy więcej< działa. W wielu podobnych akcjach GRUPA "ROWEROWE WYZWANIE" brała udział.  Ta była kolejna i tym razem beze mnie się nie obeszło. 

Czuję, że moja przyszłość przybierze na dłużej piękną barwę różu.

PS - no i najważniejsze, pewnie jesteście ciekawe które miejsce ostatecznie zdobyłam. W ogólnopolskim rankingu zajęłam 214 miejsce.


Obraz: *Internet  

ISTNIEJE r e c e p t a na szczęście?


Zwróciłam uwagę na takie zdanie, że jest coś takiego, jak recepta na szczęście. Że to coś osiągają osoby w średnim wieku. A co to w ogóle jest ten wiek średni? To umowne określenie ludzi, którzy przekroczyli 50-tkę, mają już ugruntowaną pozycję rodzinną i zawodową, mają doświadczenie. Można tak powiedzieć? Myślę, że znalazłoby się jeszcze kilka innych definicji. Jednakże, czy powiedzenie, że tylko ludzie w średnim wieku znają receptę na szczęście, jest trafne? Można się z tym zgodzić i nie. Ponieważ różne są doświadczenia i różne są ludzkie historie. Eksperci (naukowcy) od Psychologii, po latach pracy, którzy szczycą się większą wiedzą od wiedzy przeciętnego zjadacza chleba, są przekonani o prawdziwości swoich tez.

Zastanawiam się, czy ta moja wieloletnia pogoń za życiowymi celami, ten rozwój kariery zawodowej, możliwość spełniania marzeń, czy to wszystko sprawiało, że byłam wówczas szczęśliwa? Przecież jakiś procent z tej pogoni nie został zrealizowany. Przecież stawiane samej sobie pytania, czy warto było dalej "bić" się o swoje, pozostały w sferze pytań. Z różnych powodów. Choćby z braku czasu. Choćby z natłoku obowiązków. Te zrealizowane przynosiły satysfakcję, ale czy szczęście? Może i są to niemądre rozważania, ale przekroczyłam nie tylko ten średni wiek, ale wkroczyłam w jesień życia, również określenie stosowane umownie. Taka jest kolej rzeczy, starzejemy się mając na koncie różne życiowe finały.

Podobno, gdy jesteśmy starsi, nie działają już na nas dobra wyższego poziomu, czyli np. większe pieniądze, za które można kupić większe przyjemności. Pytam zatem samą siebie, czy tu i teraz posiadanie czegoś więcej uszczęśliwiłoby mnie? Nie mam już samochodu. Jeżdżę rowerem. Ciuchów mam tyle, że nie tracę pieniędzy na nowe (z bardzo nielicznymi wyjątkami). Znoszone trzeba wymieniać na nowe. Świat już mnie nie nęci (podróże), teraz zwiedzam różne miejsca w swoim mieście i jego okolicach. Satysfakcjonuje mnie i czyni szczęśliwą to, że jadąc na rowerze mam okazję na spokojnie i na własne oczy oglądać swój kawałek świata. A przecież nie byłam w wielu innych pięknych miejscach. I jakoś mi do nich nie tęskno.

Będąc dzisiaj po siedemdziesiątce mam to, co mam. A zatem w tytułowym powiedzeniu wyżej przytoczonym znajduję sens. Kiedyś czym innym byłam zainteresowana z racji innej rzeczywistości mnie otaczającej. Dzisiaj, kiedy już nie muszę pędzić za czymkolwiek, liczy się dla mnie spokój i możliwość spokojnego spędzania czasu. Czas stanowi dla mnie wartość. Cenny czas. Jeżeli to o czym piszę stanowi sekret szczęścia, to niech tak będzie. Nieważne jakimi słowami określi się taki stan rzeczy. Ważne, by w ogóle istniała możliwość cieszenia się z niezwykłości samego życia. Nie chcę już niczego więcej, ale jednocześnie nie chcę, by cokolwiek umniejszało temu, co mam. Zbyt szanuję to co mam.

Mimo, że świat pędzi do przodu, mimo że coraz atrakcyjniejsze zdobycze mamy w zasięgu ręki, to namacalnie wręcz cieszę się, że jest mi to obojętne. Obojętne, bo nie mam wpływu na cokolwiek ważnego. Te sprawy są poza mną. Cieszę się, że inni doświadczają sukcesu i to, co sobą niesie. Martwi mnie, że jednak by ten sukces osiągnąć, ludzie ponoszą ogromne trudy. Szybciej wypalają się zawodowo, szybciej wyczerpują zdrowie, tkwią mimo to w tym zaklętym kole potrzeb. Widzę jak kolejne pokolenia kroczą tą samą drogą, drogą pogoni za szczęściem, jak nazywają. Czy choć niektórzy z nich kontrolują dzisiaj siebie i swoje zachcianki na tej drodze? Czy choć załapują, że szczęście nie zależy od zdobywanych dóbr, od ich pomnażania?

Umiejętność doceniania tego, co się ma, rodzinę, przyjaciół, zdrowie w dobrej kondycji, słowem poukładane życie, to sztuka. Docenianie najzwyklejszych chwil dnia codziennego, to sztuka. Zwykłe zadowolenie z prowadzonego życia, to sztuka. Brak potrzeby udowadniania czegokolwiek komukolwiek, to sztuka. Bycie przyzwoitym i wdzięcznym losowi, to sztuka. Zatem tak, receptę na szczęście odkrywa się nieco później, po wielu latach starań. By ją odkryć, najpierw jednak trzeba popełnić parę błędów, by docenić smak sukcesu. Trzeba przeżyć parę porażek, by dowiedzieć się jak ciężko jest wypracować sukces. Trzeba doświadczyć wielu rzeczy, miłych i przykrych, by móc z czystym sumieniem i obiektywnie ocenić własne życie. Tak właśnie myślę.

Wniosek: receptę na życie każdy ma własną. Opartą na własnym doświadczeniu. Jestem zadowolona, że nigdy nie wpadłam w życiową rutynę, że mogłam i nadal mogę spędzać życie po swojemu. Życie to cenny dar, który należy chronić. 


Obraz: *Internet 

NO NIEee!!!


 I znowu kolejna Wielka Ikona świata filmowego odeszła. Nie zgadzam się. Całkiem niedawno pożegnano Claudię Cardinale, a Robert Redford, Angela Lansbury, i teraz na dodatek Diane Keaton. A na naszym podwórku wielki Stanisław Soyka. Nie zgadzam się. Wyrosłam na Ich twórczości. Zachwycałam się każdą osobą. Ten rok 2025 pod tym względem zbiera żniwo okrutnie. Nie zgadzam się. Te osoby i kilka innych (na mojej liście mam sporo gwiazd)skradły moje serce, były i są dla mnie żywymi legendami. Wpłynęły na moją wyobraźnię, wzorowałam się na nich, a nawet od niektórych z Nich "kradłam" pomysły na ciuchy. Był taki moment w moim życiu, że sama sobie szyłam ubrania. Byłam samoukiem. Dzięki mojej Mamie, która też była samoukiem.

Pociągała mnie skromność i delikatność jednych, zaangażowanie w to co robili w filmie i poza nim. Pociągał mnie ich charakter, uroda i klasa z jaką obnosili się publicznie. Mnie jako wielką kinomankę pociągała Ich wszechstronna artystyczna sztuka i umiejętność, prawdziwa umiejętność gry. Uważam te osoby za jednych z najpiękniejszych i najwybitniejszych person kina. Dowodem uznania dla Nich były piękne opinie krytyków i to, że Ich koledzy po fachu uznawali Ich za mistrzów w dziedzinie kina. Nagrody były tylko tego potwierdzeniem. Nadal uwielbiam oglądać filmy z Ich udziałem. Te sprzed kilku lat i te sprzed kilkudziesięciu lat. Mam wtedy okazję porównywać ówczesną technikę kina ze współczesną.

Pamiętacie jeszcze Audrey Hepburn? w której zakochał się cały świat? Jakże wyróżniała się na tle innych postaci/aktorów, prawda? Anioł. Tyle mogę powiedzieć. Kocham Stare Kino i aktorów tamtego okresu. Uważam też, że polscy aktorzy ówczesnego czasu, grą aktorską wcale nie odstawali od innych gwiazd światowego formatu. Również są do dzisiaj legendami. Historie ich prywatnego i zawodowego życia nie schodziły z pierwszych stron gazet. Tak jak dzisiaj nie schodzą z pierwszych stron portali internetowych i innych mediów. Lubię do dzisiaj czytać teksty (nie newsy), w których dowiaduję się kolejnych szczegółów. Oglądam również filmy dokumentalne o Nich i cieszę się, że kolejny raz mogę Ich zobaczyć.


Wielkich aktorów i artystów jest naprawdę wielu. Legend jest wiele. I dobrze. Mieli i mają do dzisiaj w sobie coś takiego, że zostają zapamiętani na wieki. Są moimi BOHATERAMI. W plejadzie Tych Wielkich nie brakuje polskich aktorów i żałuję, że dzisiejsze polskie kino, oprócz paru wyjątków, nie dorównuje niestety poziomowi. Polskie kino zostało zdziesiątkowane przez produkcję seryjnych gniotów, których nie da się oglądać. Z wielu powodów. Czyta się, że są produkowane z ograniczeniem funduszy. Słyszy się jak polscy aktorzy kaleczą polski język. Mówią niewyraźnie i niemal każdą rolę grają podobnie. Nie wysilają się. Nie mają ambicji? Nie chce im się? Bo na dłużej każdy z nich ma zagwarantowane miejsce/pracę?

Szkoda prawda? że w tej dziedzinie tak szybko równamy w dół. Szkoda wielka, że do naszej rodzimej produkcji wkradła się dobrze nam znana polska bylejakość, lekceważenie widza, powtarzalność, nieudolne naśladownictwo. Podkreślam, są wyjątki, ale jest ich za mało. Za mało, by można było polskiej filmowej kulturze stawiać tylko dobre oceny. Mam wrażenie, że film w Polsce jakby stoi w miejscu. Jakby ambitność polskiej Kultury stoi w miejscu. Co innego z filmem zagranicznym. Pędzi do przodu i nie daje się zatrzymać. Dorównuje rozwojowi technologii. I aktorzy nie "marudzą" tylko dają z siebie wszystko na co Ich stać. Są za swoje wysiłki bardzo doceniani. I słusznie nagradzani.

Żałuję, że nie ma sposobu, by tych najlepszych zatrzymać na dłużej na Ziemi. Może Ich sklonować? Ciekawe, co? Piszę tak, bo dla mnie Muzea Woskowych Figur (Musée Grévin w Paryżu, Kołobrzeg Międzyzdroje czy choćby Niechorze) to za mało, bo to tylko turystyczna atrakcja. Pocieszam się więc możliwością korzystania z archiwum filmowego (jakiegokolwiek bądź), by kolejny raz cieszyć oko. Cieszyć oko wielkimi i wspaniałymi karierami. Ciekawym też jest fakt, że ludzie na całym świecie kojarzą nazwiska kinowych idoli, nawet ci, którzy nie widzieli żadnego filmu z niektórymi z Nich. Czy tacy w ogóle są? Wielcy Aktorzy są dlatego Wielcy, bo absolutnie żadna rola nie stanowiła dla nich trudności. 


Przykładem Sofia Loren w roli matki we wstrząsającym kultowym filmie "Matka i córka" z 1960 roku. Tą niezapomnianą rolą pokazała osobistą odwagę, talent i kunszt sztuki aktorskiej w wielkim stylu. Ma dzisiaj 91 lat i nie ucieka od zawodu. Ona, wspomniane przeze mnie wyżej aktorki i wiele innych, urodą i talentem, wyznaczały światowe trendy, nawet modowe. Tak jak Marlene Dietrich czy Diane Keaton właśnie, wchodząc z przytupem w zarezerwowany wyłącznie dla mężczyzn rewir (smoking, cylinder, garnitur, męskie role, albo nasza Krystyna Feldman w roli Nikifora). Przez lata kształtowały "kobiecość" i miały wpływ na stylizację. Swoją obecnością wycisnęły ślad na życiu kolejnych pokoleń. Stawały się przez to niezwykle wpływowymi postaciami w ogóle. 


Blondynki/blondyni, brunetki/bruneci, te rude i te z krótko obciętymi włosami, o sylwetkach bogiń i z aurą wszechobecnego temperamentu, wszystkie One/Oni zasłużyły/li na naszą pamięć. Na najwyższego lotu laudacje. Co niniejszym Im oddaję. Z wielkiego żalu i wielkiego smutku.


Obrazy: *Internet