CZY Ż Y C I E czegoś mnie nauczyło?

"Narzekałem, że nie mam butów, dopóki nie spotkałem człowieka, który nie miał stóp" 

- James Matthew Barrie 

Moje rowerowe przejażdżki i wycieczki stały się nad wyraz przyjemną rutyną. Zaglądam w miejsca, które kolejny raz jakby odkrywam na nowo. Poznaję kolejny raz ich historię, podziwiam urodę i kolejny raz doceniam pracę różnych miejskich Stowarzyszeń działających na rzecz tych miejsc. Spotykam turystów i jednodniowych wycieczkowiczów i widzę ich zainteresowanie miejscem, wiedzą i historią. Poza tym spędzając czas na rowerowym siodełku, porównuję ten czas do życia. Zanim zapanowałam nad własną równowagą, zanim poznałam się bliżej z samą maszyną, uczyłam się zasad użytkowych, które pomagały pokonywać pierwsze nieśmiałe kroki. To tak, jak dziecko, by chodzić, zaczyna od raczkowania. Powoli krok po kroku, jeżdżąc, ośmielałam się na coraz więcej.

Odnoszę wrażenie, że z życiem jest podobnie. Mimo, że rodzice spełniali swoją rolę, że szkoła spełniała swoją rolę, życie zdało egzamin chyba najlepiej. Bo nauczyło mnie tego, czego nie nauczyli rodzice i nauczyciele. Z rodzicami różnie bywa. Bywają mniej lub bardziej zaangażowani w wychowywanie dzieci, a nauczyciele wykonują swój zawód z mniejszą lub większą pasją. Bywało, że nie każdemu z nich w równym stopniu zależało, by przygotować mnie do życia w szerszym zakresie i lepiej, niż wymagała tego ustawa. Chłonęłam więc wiedzę znajdującą się w podręcznikach, niezbędną do dalszej edukacji. Jak trzeba było to kułam regułki, nie za bardzo chętnie. 

Płynnie zdawałam do następnej klasy zdobywając ograniczoną jednak wiedzą. Ograniczoną, bo próżno było szukać w szkolnych książkach czegokolwiek o życiu. Rodzice, żeby nie wiem jak się starali, nie byli w stanie nauczyć wszystkiego. Tak już bowiem jest, że dziecko wychodząc z domu zaczyna życie na własny rachunek. Popełnia własne błędy i uczy się na nich. Czasy mojej młodości i czasy współczesnej młodzieży to wielka różnica. By zdobyć wiedzę, ja latałam do Czytelni, dzisiaj młodzież korzysta z internetu, w którym znajduje wszystko. Dosłownie. To co jest potrzebne i to, co jest zupełnie zbędne. Internet to jeden wielki chaotyczny miszmasz, mieszający młodzieży w głowach. 

Ja czytałam, wręcz pochłaniałam książki, dzisiaj z powodu internetu czytelność polskiej młodzieży zatrważająco spadła. Nie pomagają media społecznościowe. Jedni chwalą ten stan rzeczy, inni np. jak ja, podchodzą sceptycznie. Przyznać jednak muszę, że dzięki internetowi mamy w zasięgu ręki dziedziny nas interesujące. Mimo że korzystam, to jednak nadal kocham czytać książkę drukowaną. I rozumiem, że są inne czasy, że postęp technologiczny, że rozwój cywilizacyjny. Rozumiejąc to, korzystam póki mogę i poszerzam swoją wiedzę o tę jej część, która za moich czasów nie była dostępna. Czyli co? Uczę się dalej. Czy zatem moje czasy były dla mnie bardziej korzystne pod względem nauki życia?

Pytam, ponieważ dzisiejsza młodzież siedząca na okrągło z nosem w internecie jeszcze nie wie, jaką szkołą stanie się dla niej samo życie. Wszystko przed nimi. Okaże się, jaką jazdą bez trzymanki staje się droga życiowa, jaką niezwykłą przygodą. Będą wzloty i upadki. Sukcesy i porażki. Będzie konieczność wyciągania wniosków, odkrywania wartości, stawiania priorytetów. Będzie wzorowanie się na bohaterach/idolach, będzie strach, ból i łzy. Będzie coraz szersze otwieranie oczu. Będzie zdobywanie doświadczenia. Będzie też uczenie się życia poprzez obserwację, poprzez odrzucanie plew od ziarna, będą szły jedne życiowe lekcje za drugimi, będzie zdobywanie umiejętności z ich korzystania.

Nie na darmo mówi się, że człowiek uczy się całe życie. Coś w tym jest, prawda? Każdy do swojej prawdy dojdzie prędzej czy później, jednak nie każdy z niej skorzysta. Ja już wiem jak z tym jest. Nasze wybory są różne, tak jak nasze charaktery, z którymi w różny sposób sobie radzimy. To jak z jazdą na rowerze. Jednym nauka udaje się szybko, inni potrzebują więcej czasu, by dowiedzieć się, co to jest zachowanie równowagi. Wiele lat upłynęło zanim załapałam, że należy doceniać życiowe lekcje. Inaczej życie przecieka nam przez palce, a to co jest ważne mniej interesuje. Życie przez to staje się na nasze własne życzenie jałowe, a my wegetujemy. Nauczyłam się zwracać uwagę na WAŻNOŚCI. Nauczyłam się doceniać NIEZWYKŁOŚĆ ŻYCIA.

Nauczyłam się pielęgnować drobiazgi, co dzisiaj ma dla mnie ogromne znaczenie. Przez to wszystko nie stałam i nie stoję w miejscu. Czytam, pytam, obserwuję, rozwijam się. Nie odbieram życia jako przetrwania, tylko w nim na swój sposób uczestniczę. Postawiłam na priorytety - rodzina, praca, spokój. Postawiłam na miłość, bo daje szczęście. Postawiłam na zdrowy rozsądek, bo tłumaczy mi, że gdzieś na świecie jest ktoś, kto ma gorzej ode mnie. Postawiłam na życie, bo nauczyło mnie, jak omijać przeszkody. Dostałam w zamian wewnętrzny spokój, zdolność selekcjonowania co dobre a co złe, umiejętność koncentracji na własnych sprawach, tych dobrych i tych przykrych. 

Zyskałam lepsze samopoczucie i zrozumiałam, że nie jestem w stanie skupić się na wszystkim. Nikt nie jest w stanie. Mówiąc symbolicznie - musiałam bardzo zmarznąć, by docenić ciepło. Tłumaczyć to sobie, można dowolnie. Ale naprawdę musisz zmarznąć, by dotarło do Ciebie, co znaczy ciepło. Nauczyłam się kontroli nad sobą i nauczyłam się słowa >przepraszam<. Do dzisiaj pracuję nad strachem, nad wyborem i nad doborem odpowiednich osób obok mnie. Wciąż uczę się być asertywną. Ćwiczę uważność odnośnie zdrowia. Bo bez dobrej ogólnej kondycji, wszystko inne nie ma znaczenia. Wciąż uczę się cierpliwości, co jest dla mnie trudne, bo siedzi we mnie raptus. Z tymi moimi zaletami i wadami, akceptuję siebie i wszechświat.

Wiem, że nie byłam i nie jestem doskonała, i wiem jeszcze, że człowiek ze swoim takim a nie innym charakterem jest do zaakceptowania takim, jakim jest. Nie ma po co udawać, że jest inaczej, bo przez to nie stanę się lepszą. Zostanę jaką jestem. Potrafię poprosić, przeprosić, podziękować, używać słowa tak by nie ranić, wzbogacać własne życie. I taką siebie lubię. Wiem, że już się nie zmienię, ale wiem, że nadal będę się uczyć. To jest mój cel, do którego będę dążyć cierpliwie i spokojnie. Nie rozliczam się z tego, czego jeszcze nie zrobiłam. Jak będzie trzeba to to zrobię. Nie ma pośpiechu. 

Wiem dobrze, że bez względu na to, czego dziś chcę jedno jest pewne, czas płynie dalej. Rzeczywistość jest taka, że mnie przybywa lat, a mój wnuk dorasta. My wszyscy, młodzi i starzy, nie powinniśmy pozwolić, by życie przeszło obok Nas. Tego nauczyło mnie życie.


Obraz: *Internet 

WRESZCIE nikt mi nic nie każe


Wybrałam się dzisiaj na kolejną wycieczkę rowerową mimo wyjątkowo słonecznej aury. Nie było za tłoczno. Wysoka temperatura zatrzymała mieszkańców miasta pod dachami i prawdę mówiąc, nie jest wskazana dla seniorów z różnych powodów. Najważniejsze są te zdrowotne. Podczas jazdy udawało mi się jednak unikać słońca, ponieważ trasa wiodła akurat poprzez ocienione drzewami odcinki. Miałam więc i słońce i cień. I czas, by zmierzyć się z przemyśleniami. W sumie były to dla mnie dobre przemyślenia. Dobrze po ponad godzinie tej miejskiej włóczęgi wróciłam do domu i od razu przelałam na klawiaturę to wszystko, co szwendało mi się po głowie. No więc...

... całe lata bycia pod kontrolą mam za sobą. Do baletu zaprowadzała mnie mama i patrzyła jak ćwiczyłam. Czasami miałam wrażenie, że była moim nadzorcą i że zaraz mnie skarci, jak coś źle zrobię. Gdy trochę podrosłam, zdałam sobie sprawę, że ten balet nawet mi się podoba i zaczęłam starać się dla samej siebie. Roiło mi się, że wyląduję w jakiejś szkole baletowej poza domem, a po latach ciężkiej harówy zostanę znaną baleriną. Tak się nie stało, bo upomniała się o mnie lekkoatletyka. Na lekcjach w-fu okazało się, że mam talent do biegania i trener wyznaczył mi miejsce w szkolnej kadrze. Balet przegrał ze sportem. Zyskałam trenera, a tak naprawdę kolejnego nadzorcę. Był gorszy od rodzicielki.

Ale co ja tam mogłam. Ponieważ byłam bardzo posłusznym dzieckiem, poddałam się dyktatowi jednego człowieka, który wówczas decydował o moim życiu. Był moim drugim, tym ważniejszym rodzicem. Nie obejrzałam się, a minęło tak wiele lat. Obudziłam się z tego "sportowego snu" jako dorosła osoba, samostanowiąca o sobie. Niezależna. Nieźle zarabiająca. Pani trenerka. Personalna, żeby nie było. Czy aby na pewno niezależna? Na początku tak mi się wydawało. Ale szybko dotarło do mnie, że nic się nie zmieniło. Niby nie miałam już nadzorcy, ale i tak czułam presję. Kto na mnie naciskał? Ja sama. Bo żeby być dobrą trenerką, musiałam wyglądać, więc dalej ciężko pracowałam nad sylwetką, by być dobrym przykładem i motywatorem dla podopiecznych i klientów.

Można by rzec, że sama zaopiekowałam się sobą. Stało się to wręcz moją misją. By móc uczyć klientów i dobrze trenować swoich podopiecznych, by móc wpajać im zdrowe nawyki zgodnie ze sztuką, zachowując zaangażowanie i uważność (po pierwsze nie szkodzić), sama musiałam żyć zgodnie z własnymi zasadami. A właściwie według zasad nowego popkulturowego trendu głoszącego "kult ciała". Nagle, ni stąd ni z owąd, zrobił się wokół globalny szum, a wartość rynku Fitness i Wellness poszybowała w górę. Fitness stał się kopalnią złota dla zainteresowanych. A ja byłam w samym centrum tego szumu. I popłynęłam razem z nim. Świadomie. Moim kolejnym w życiu nadzorcą stała się moja praca.

Przyznam, że lubiłam ten kierat, ten stan zaangażowania we własny zawodowy rozwój. Tak byłam skoncentrowana na nim, że nie zwracałam uwagi, ba, było mi obojętne, czy przy okazji ktoś każe mi robić to, co i tak z przyjemnością robiłam. Moja praca przynosiła mi wiele satysfakcji. Ja byłam dumna z moich podopiecznych/klientów, a oni byli dumni ze mnie. Nic innego się nie liczyło. A jednak nie było łatwo, lekko i przyjemnie. Ciężar odpowiedzialności spoczywał na mnie ogromny. I ta presja, że wszyscy na ciebie patrzą, kontrolują. Ciężar tego niewidzialnego wzroku był czasami nie do zniesienia. Ale radziłam sobie. W końcu zaliczyłam całe lata praktyki takiego kontrolingu.

Dzisiaj, gdy o tym wszystkim myślę, wydaje mi się to takie odległe, takie poza mną. Bo dzisiaj, wreszcie nikt już mi nic nie każe. Dzisiaj nikt ani nic na mnie nie naciska, niczego ode mnie nie wymaga. Nawet ja sama uspokoiłam się. Dzisiaj wsiadam na swój rower i jadę, a droga sama nas prowadzi. Przy okazji zauważyłam też, jak mocno i jak pozytywnie wpływa na mnie bliski kontakt z Naturą. Wniosek - dzisiaj nic nie muszę, a robię cokolwiek bo chcę. Jest coraz fajniej. To chyba jest wolność, prawda?


Obraz: *Internet 

W A Ż N E decyzje


Tak jak przy kupnie pierwszego w życiu komputera wiedziałam, że ma to być laptop, tak przy kupnie roweru wiedziałam, że ma być to elektryk, a raczej rower wspomagany elektrycznie. Nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale do tej pory jakiekolwiek podejmowałam tego typu decyzje, sprawdzały się potem. Dzisiaj po latach użytkowania powiem, że w życiu nie zamieniłabym laptopa na komputer stacjonarny, a po dwumiesięcznym użytkowaniu mojego e-BBF, nie zamieniłabym go na rower analogowy. Tak się teraz mówi - analogowy. Słowem, jestem bardzo zadowolona z wyboru. Ale to ja. Gdy rozmawiam z innymi osobami na temat elektryków, mówią różnie. Sądzę, że kierują się swoimi kryteriami. W końcu co człowiek, to inne potrzeby.

Żeby był to akurat elektryk, a nie inny rower, zanim go kupiłam, bardzo dużo czytałam o nim w internecie i zadawałam pytania panom w różnych sklepach rowerowych. Zdobywałam wiedzę, a wraz z nią rosło moje przekonanie i zdecydowanie. Przecież jestem seniorką, moja kondycja nie jest już taka jak za młodu, zatem potrzebuję wspomagania. Oprócz zbudowania na nowo kondycji po doświadczeniach covidowych, innym jeszcze powodem była np. chęć dłuższej obecności na zewnątrz. Nie tylko potrzeba uczestniczenia w życiu społecznym, ale też korzystania z dobrodziejstw natury. Takie przyjemne z pożytecznym. Niby jeżdżę solo, ale jestem również jedną z wielu uczestników tej "zabawy". 

Jedni spacerują, inni poruszają się na swoich pojazdach, a ja mam elektryka.

Fama głosi, że elektryki są tylko dla słabeuszy i dla seniorów. Ale wiecie, już trochę jeżdżę na swoim i widuję od czasu do czasu młodszych rowerzystów też na elektrykach. Musimy pamiętać, że zaletą takiego roweru jest to, że możemy się na nim wygodnie przemieszczać po mieście i poza miastem. Wspomnę o walorach użytkowych takiego wehikułu, które w wielu przypadkach przewyższają walory poruszania się samochodem. Mimo swoich wad, wszak nie jest idealnym pojazdem, to jednak rower bardzo ułatwia życie. Ponieważ na rynku jest dużo różnych firm rowerowych, każdy zawsze znajduje coś dla siebie. Są też do wyboru skutery i motorynki, ale te pojazdy mają zezwolenie na poruszanie się po mieście z prędkością powyżej 25 km. 

Mały kłopocik w tym, że obowiązkowo trzeba taki pojazd zarejestrować, jak samochód. Wspólny mianownik dla wszystkich tych maszyn, to dwa koła, zatem dla wielbicieli jednośladów wybór jest szeroki. Nie zapominajmy, że definicja roweru i jego użytkowanie jest określona paragrafami, do których mamy obowiązek się stosować. Jaki w Polsce użytkownicy rowerów mają stosunek do przepisów, sami widzimy. Zatem jeżdżę spokojnie, pilnuję prawej strony, na razie jeszcze przechodzę przez jezdnię na czerwonym (większość przejeżdża), uważam na przechodniów, trzymam się wyłącznie tras rowerowych, albo wyznaczonych dla rowerów "tasiemek". Nie przekroczyłam jeszcze prędkości 20 km choćby dlatego, że delektuję się samą jazdą.

To też jedna z tych ważnych decyzji, które czasami, w sytuacjach podbramkowych, mają decydujące znaczenie. Lepiej unikać kolizji czy wypadków, niż ponosić konsekwencje złych wyborów. Piszę o tym, ponieważ właśnie dzisiaj jadąc swoim tempem do parku, zauważyłam karetkę pogotowia, obok której ratownicy udzielali pomocy rowerzyście. Nie wiem co zaszło, ale chyba coś poważnego, ponieważ umieszczono rowerzystę w karetce i ta na sygnale odjechała. Na pewno do szpitala. Od razu to na mnie zadziałało. Zaczęłam wolniej i uważniej jechać. Jakoś tak mam, że widok karetki robi na mnie wrażenie. A jak wszyscy wiemy, rowerzystów na drogach przybywa. Robi się tłoczniej, a w związku z tym, mniej miejsca dla wszystkich.

Wracając do tematu elektryków. Bardzo pomocna to maszyna, gdy chcę załatwić parę spraw. Kiedyś poruszałam się taksówkami, albo chodziłam pieszo. Jednak taksówka to droga inwestycja, a znowu poruszając się piechotą, więcej czasu zajmowało mi załatwianie spraw. I tak mijały lata. Obecność roweru w moim życiu zmieniła bardzo wiele. Nie tylko jest przyjemnością i radością, ale wspaniałym pomocnikiem. No i w razie "parkingowania" nie zajmuje zbyt dużo miejsca. Zawsze znajdzie się jakiś metr kwadratowy by go postawić np. przy sklepie, przychodni, czy urzędzie. Ponieważ każda z nas ma sporo spraw do załatwienia na mieście, również i ja tak mam, to ważną rzeczą jest, czy w ogóle lubimy jeździć na rowerze. 

To naprawdę ważny szczegół. Odkryłam, że bardzo lubię przemieszczać się po mieście swoim elektrykiem, załatwiać sprawy, cieszyć się wolnością, jakkolwiek to brzmi. Jest jeszcze fakt, że seniorzy posiadający rowery, potrafią je w rozsądny sposób wykorzystywać. Z drugiej strony jasne jest jak słońce, że jeżeli ktoś nie lubi jeździć rowerem, nie da się namówić na jego kupno. Czy miałby to być analogowy/zwykły rower, czy elektryk. Jeżeli się nie lubi, to znaczy, że nie ma się nawet odrobiny chęci ani pasji, by choćby w deszcz, albo w zimie wyjechać na przejażdżkę. Ja i mój BBF już zdążyliśmy zaliczyć deszcz. Wiecie jak przyjemną jest jazda na rowerze w deszczu? Wcześniej nie wiedziałam. Teraz już wiem. 

Dzisiaj (niedziela 10 sierpnia) wybrałam się kolejny raz do ulubionego parku i trafiłam na fantastyczny Jarmark. Okazało się, że Górale zjechali nad morze. Przyznam, że nie wiedziałam o tym wydarzeniu, więc ochoczo ruszyłam ku stoiskom. Czego tam nie było. Korzystając z okazji kupiłam sobie (co zawsze na Jarmarku robię) dwa większe oscypki. Uwielbiam. Kombinowane kanapeczki, gdzie głównym aktorem jest oscypek, to delikates dla mojego podniebienia. Nigdy nie mogę się nimi najeść. Dlatego sobie ich nie odmawiam, gdy na Jarmarku zobaczę serowe stoisko z Zakopanego. Napatrzyłam się też na wyroby/rękodzieła góralskie. Piękna robota. Oczopląsu dostałam, więc odjechałam. 

Szkoda tylko, że tego typu imprezy odbywają się raz do roku. I wiecie, przypomniało mi to moje dzieciństwo.

Czas spędzony u Babci, mimo że tak odległy, to jednak wciąż jest miłym wspomnieniem. To latanie na bosaka, wyprawa do lasu na grzyby, zabawy z tamtejszymi dzieciakami, kończyny z bąblami od pokrzyw, berek w zbożu, albo ciuciubabka na polu wśród ogromnych głów kapust. Moja Babcia kontraktowała kapustę, mak i włoskie orzechy. I ta czysta zimna woda ze studni. Tak, mam co wspominać. Jestem dzisiaj bogata we wspomnienia, sama będąc Babcią. Babcią jeżdżącą na swoim elektryku. Mój wnuk nie może się nadziwić i mówi, że jestem odważna. Fajnie jest widzieć w oczach dziecka podziw dla siebie. Takich miłych chwil mamy sporo na wspólnym koncie. On kiedyś też będzie miał swoje wspomnienia.

PS - już dwa razy wybraliśmy się na rowerową wycieczkę. Młody był przewodnikiem. Było bardzo przyjemnie.


Obraz: *Internet 

P r z e j a ż d ż k a



Mówię Wam to bardzo szczerze

jadę sobie na rowerze

Jadę sama wszyscy mnie pozdrawiają

z ochotą rękami machają.


Po drodze mijam dorosłych i dzieci

i tak szczęśliwie czas mi leci

Posyłam uśmiech i odbieram uśmiechy

i ileż mam z tego sporej uciechy.


Jadę tak sobie na rowerze

i trudno mi jeszcze w to uwierzyć

Że potrafię kręcić pedałami

że nie boję się przy tym ani ani.


Każdego dnia dbam o swój rower

by gotów był na kolejną przygodę

Do sakwy pakuję niezbędne gratki

narzędzia, wodę i inne takie szmatki.



Na siebie również wciągam ciuszki

Kask okulary brak mi tylko muszki

I ruszam w świat na przejażdżkę

z zachwytu miłe myśli głaszczę.



Zwiedziłam już bliższą okolicę całą

co jak na mnie to wcale nie mało

Poznałam wszystkie sąsiednie drogi

i na kolejne jestem gotowa.


Nie wszystkie znam miasta atrakcje

kolejne plany robię więc przy kolacji

Na drugi dzień śmiało ruszam w świat

mój rumak rży przyjacielem ciepły wiatr.


Jadę więc sobie moim ślicznym rowerem

przysiadam na chwilkę kusi śliczny skwerek

Sycę oko i wybiegam w przód myślami

i cieszę się na zapas przyszłymi przejażdżkami. 


Obrazy: *Internet

ROWEROWA t u r y s t k a


 Ciągle jadę,

droga kręci się przed

 kołem niby wstążka



Tak się ostatnio nazwałam, ponieważ jeżdżąc po moim mieście i okolicach poznaję miejsca, o których istnieniu nie wiedziałam. Polubiłam je na tyle, że wciąż do nich wracam i będę wracała, bo za każdym razem mam wrażenie, że wyglądają jakby inaczej niż ostatnio. Tak to odbieram. Odezwał się też we mnie głód poznawania, dlatego każda kolejna wycieczka trwa coraz dłużej, a licznik pokazuje coraz więcej przejechanych kilometrów. Polubiłam też swego rodzaju samotność na rowerze. Nie potrzebuję towarzystwa do właśnie takiego spędzania czasu. Nie potrzebuję, bo chociaż jadę s o l o, to i tak przecież przebywam wśród ludzi. Odpowiada mi to moje s o l o. Wsiadam na rower kiedy mnie to odpowiada. Nie czekam na spóźnioną umówioną osobę i jadę trasą, jaką sama wybrałam.

Za każdym razem gdy wychodzę na rower, oczekuję kolejnych nowych wrażeń, niespodzianek, odkryć i za każdym razem upewniam się, jak bardzo jestem związana z miejscem, gdzie się urodziłam, gdzie pracowałam, a gdzie teraz spędzam po swojemu emeryturę. Jest pięknie. Piękne jest moje miasto i piękne są moje przemyślenia mimo, że czasami trudne. Wyjście na rower, oprócz fizycznego wysiłku i przemieszczania się z jednego miejsca do drugiego, zaczęłam traktować jako wyzwanie wędrówki w głąb samej siebie. Wjeżdżając do lasu czy do parku, intuicyjnie wybierasz odpowiednią drogę. To samo jest z wyprawą w głąb siebie. Są różne drogi i ścieżki. Znane już i nieznane.

Gdy wjeżdżasz na nieznane leśne tereny, strach przywołuje Twoją czujność, by zareagować przed ewentualnym niemiłym wydarzeniem. Ot, ludzka natura. Dobrze, że się boimy nieznanego, strach to nasz przyjaciel/sprzymierzeniec. Motywuje, zmusza do działania, co sprawia, że nagle potrafimy pokonywać własne ograniczenia. Stając twarzą w twarz z przeszkodą odkrywamy w sobie nieznaną nam dotąd siłę. I zdajemy sobie sprawę, że jednak możemy więcej. Wiele takich nieznanych leśnych dróg i ścieżek z niespodziankami, mamy w sobie. Mierząc się z nimi poznajemy siebie i swoje możliwości. Słowem - stałam się pewnego rodzaju rowerową turystką, dodatkowo przemierzającą swoje wewnętrzne drogi i bezdroża.

Jeszcze niedawno nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak ważną dla mnie decyzją okazała się decyzja kupna roweru. Początkowo myślałam, że rower zastąpi mi prowadzenie blogów, ale szybko zorientowałam się, że i blogów mi brakuje. Wszak pisanie to moja miłość. Jedyna miłość, o czym byłam przekonana. Rower sprawił, że można mieć kilka miłości i móc je ze sobą pogodzić. To, co przeżywam na wycieczkach, jakie przemyślenia mnie wtedy dopadają, wszystko to śmiało mogę opisać na blogu. Wyśmienity duet, prawda? Dzięki temu eksploruję nie tylko leśne i parkowe ścieżki, ale i te wewnątrz siebie. Niesamowita przygoda, która pomaga mi docierać w ciekawe okolice i je poznawać. 

Im dalej wjeżdżam, tym bardziej mnie wciąga. I coraz trudniej przychodzi mi kończyć taką 1,5 - 2 godzinną wycieczkę. Chcę więcej. Chcę jeździć dłużej. Na przykład pół dnia, albo i cały dzień. Chcę poznawać dalsze okolice swojego miasta. Chcę też z wysokości siodełka zobaczyć to, co jest poza miastem. Może kiedyś do tego dojdzie. Na razie zadowalam się krótkimi wypadami trenując jednocześnie kondycję i np. odporność mięśni pośladkowych na twardość siodełka (to ważna sprawa jak się okazało). I mam to szczęście, że moja rodzina podziela i popiera moje nowe hobby. To bardzo dużo dla mnie znaczy. Sami dużo jeżdżą na rowerach, ale to o mnie mówią, że na punkcie roweru zwariowałam.

Pewnie, że zwariowałam, bo jak tu zwariować? Tyle mam rzeczy do zrobienia i tyle miejsc do obejrzenia za sprawą roweru właśnie. Poznaję go też od strony technicznej, powoli i cierpliwie. Wiedza ta może się kiedyś przydać. Myślę przyszłościowo, bo nie wiem, kiedy przyjdzie mi do głowy większa wyprawa. Myślę po cichu o czymś, ale na razie zachowam to dla siebie. Realizacja tego pomysłu wymaga czasu i dobrego przygotowania. Że o odwadze nie wspomnę. Gdyby doszło do urzeczywistnienia planu, byłby to pierwszy krok , jakby otwarcie drzwi i pozwolenie do przekroczenia pewnej granicy osobistych możliwości mimo, że jestem seniorką. Dlatego wspomniałam o odwadze. Jest niezbędna.  

Przełamywać bariery, poznawać swoje mocne i słabe strony, umiejętność podejmowania ważnych i niekiedy trudnych decyzji i z czasem nauczenie się znosić porażki. Czyż przechodzenie przez życie i jazda (podróżowanie) solo na rowerze, nie mają aby ze sobą czegoś wspólnego? Zdaje mi się, że tak. Tak w życiu, jak i w trakcie samotnych wycieczek mamy niebywałą okazję do przemyśleń. Na różne tematy. Rower nie tylko odrywa mnie od codzienności, od miejskiego hałasu i zalewających nas bodźców, pozwala również spojrzeć na życie i siebie samą z innej strony. W leśnej ciszy lepiej mi się myśli. Nagle odpowiedzi na co trudniejsze pytania i wątpliwości, sypią się jak z rękawa. 

Słuchajcie! Chce się żyć! Nie tylko leśne górki i pagórki pokonuję, ale i te psychiczne. Jazda na rowerze okazuje się być wspaniałą terapią. Dla każdego. Każda górka czy pagórek nie jest trudna do pokonania, gdy się chce je pokonać. Pokonuję je i na swoim koncie notuję kolejne małe zwycięstwo. Tym ważniejsze dla mnie, im bardziej zmęczona wracam do domu. Ważniejsze, bo uwierzyłam we własne możliwości, bo jeszcze łatwiej nawiązuję kontakty, bo pokonuję własne ograniczenia, bo odkryłam jak wspaniała jest samodzielność. Pokonywanie s o l o (samotnie) rowerowych kilometrów to jakby stan umysłu. To jakby odkrywanie na nowo swojego prawdziwego "JA".


Obraz: *Internet

POCZUCIE s z c z ę ś c i a


 Wiele już razy przekonałam się w życiu, jakie szczęście dają człowiekowi drobne sprawy. Nagle bez Twojego wpływu dziejące się rzeczy, albo nieoczekiwane wydarzenia. Ot tak, jak za pstryknięciem palców, spotyka Cię coś tak miłego, że aż brak słów. Odkryłam niedawno, uskuteczniając kolejną wycieczkę rowerem, że JEDNAK kulturalny duch nie zginął w polskim narodzie. Jadąc ścieżkami rowerowymi, mijając współużytkowników tych ścieżek, kłaniamy się sobie, pozdrawiamy, wymieniamy kilka słów, uśmiechamy się do siebie. Jesteśmy dla siebie obcymi ludźmi, a trzymamy kontakt czy to wzrokowy czy werbalny. Urzekło mnie to, ponieważ niezwykle rzadko zdarzają się takie chwile, gdy pieszo mijamy się na ulicy.

Idąc ulicą udajemy, że nikogo oprócz nas na niej nie ma. Choćby uśmiech. Nie, a po co. Tyle wysiłku? A przecież miły gest nic nie kosztuje. Miły gest powoduje, że drugiej osobie robi się przyjemnie i wiecie co? Oddaje uśmiech. Idąc ulicą spotkało mnie coś takiego tylko kilka razy. a jeżdżąc rowerem tu i tam, mijając innych rowerzystów, bez przerwy się uśmiecham do ludzi, a ludzie uśmiechają się do mnie. Coś wspaniałego. Takie chwile powodują polepszenie mojego samopoczucia. Z tego powodu odbudowuję jakby swoją starą opinię, że z nami pod tym względem jest źle. Nie jest. Tych kilka chwil, ci mijani ludzie, wszystko to ratuje jednak dobrą opinię o naszej kulturze, której wydawało mi się, że mamy brak na co dzień.

Sprawdza się powiedzenie, które niedawno przypomniała u mnie na blogu Pani Ogrodowa, że rower JEST DLA KAŻDEGO. Dla każdego, kto chce na nim jeździć. Powiedziałam temu - sprawdzam. I co? I rozmawiam z osobami w różnym wieku, nawet z nastolatkami. Rowerzyści mają wspólny język, czego wcześniej nie wiedziałam. A nie wiedziałam, bo nie jeździłam na rowerze. Jakie to proste. To zupełnie inny świat, który od niedawna obserwuję z pozycji rowerowego siodełka. Na moje miasto patrzę innymi oczami. Na ludzi patrzę inaczej. Odkrywam rzeczy, na które wcześniej nie zwracałam uwagi. Ile przez to straciłam? Teraz już wiem ile. Ale zauważać to, lepiej później niż wcale. Sama sobie jestem za to wdzięczna. 

Za decyzję kupna mojego wspaniałego roweru, dzięki któremu każdego dnia spotyka mnie SZCZĘŚCIE.

Wiele osób może podzielić się swoimi spostrzeżeniami w tym temacie. Jestem o tym przekonana, i o tym że ich POCZUCIE SZCZĘŚCIA jest wciąż "karmione" wspaniałymi przeżyciami i wydarzeniami. Coś takiego jest nam po prostu niezbędne. Potrzebujemy tego do życia jak tlenu. Tak uważam, ponieważ będąc szczęśliwym, obojętnie z jakiego powodu, łatwiej i lepiej nam się żyje. Łatwiej znosimy kłopoty, lepiej radzimy sobie z ich ciężarem. W moim przypadku pojawienie się roweru odwróciło moją uwagę od kłopotów (nie tylko zdrowotnych). Poczułam się jakby lżejsza. Nie potrafię Wam tego lepiej wytłumaczyć, ale każdy dzień stanowi dla mnie bezcenną wartość. Wcześniej tego tak nie odbierałam. Teraz jest cudownie.

Ktoś powie, że taka mała rzecz (w moim przypadku rower), a cieszy. Tak, cieszy. To nie musi być rower, może być coś innego. Ale niech się zdarzy. Życzę tego każdej z Was moje Drogie. Już to jakiś czas temu pisałam, ale powtórzę, emerytura to nie koniec świata, to dopiero początek nowego etapu życia. Trzeba z niego korzystać ile wlezie, pełną parą, pełnymi garściami. Piszę krótko, ale i tak mnie cieszy, że w ogóle piszę do Was i dzielę się z Wami moje Drogie tym, co mnie miłego spotyka. To też o poziom wyżej podnosi moje poczucie szczęścia. Nie przeszkadza mi nawet odrobina deszczu podczas moich wycieczek. Świat z tego powodu nie przestaje być piękny.

PS - rower mam dopiero od miesiąca, a już tyle dobrego mnie spotkało, dlatego chyba stąd  potrzeba podzielenia się powyższymi przemyśleniami, na temat kultury na co dzień i tym, jaki to ma na nas wpływ.


Obraz: *Internet 

ROWEROWA D A M A


MOJE KOCHANE! 

Piszę ten post po bardzo długiej nieobecności w blogosferze i po bardzo długiej mojej nieobecności na Waszych Blogach. Wiem że mam Wasze wybaczenie i usprawiedliwienie, ponieważ wiecie jaka jest faktyczna przyczyna mojej nieobecności. Zapewniam jednak, że mimo iż mnie u Was nie ma, to MYŚLĘ cały czas o Was i o tym, co u Was słychać. By być pewną, że wszystko w porządku, zaglądam, ale nie komentuję. Ten post jest wyjątkiem, który popełniam, ponieważ COŚ wydarzyło się w moim życiu i chciałabym Wam o tym krótko opowiedzieć. Krótko, bo nie mogę za bardzo się rozpisywać ze względu na ochronę oczu.

Do rzeczy więc - skoro nie mogę czytać i bywać w blogosferze tak często jakbym chciała, to zazdroszcząc innym użytkownikom, KUPIŁAM sobie ROWER. Po 50 latach (słownie: pięćdziesięciu) zaczynam kręcić najpierw po okolicy, ostrożnie, poznając moje miasto z wysokości rowerowego siodełka. Jak to wygląda? Ano te pierwsze wypady, a było ich już całe cztery, nazywam próbami zapanowania nad równowagą i oswojeniem się z samym rowerem. Oswojeniem się i poznaniem możliwości tego jednośladu. Rower - to BBF Denvwer Germany, elektryk mający jednocześnie możliwości i zdolności zwykłego roweru z zasileniem elektrycznym. Czarna bestia o kołach 20-calowych.

Kupiłam to "coś" całkiem niedawno, bo ponad tydzień temu dopiero. Jest moim nowym przyjacielem i w praniu okaże się, na jak długo. Oby się tylko nie psuł. Tak się składa, że nieopodal domu mam serwis rowerowy, więc jakby co, to mam pomoc pod ręką. Zatem nie martwię się. Myślę też, że stał się jakby substytutem blogowania, tak to na razie czuję. Ale przecież w przyrodzie nic nie ginie, coś znika, a w to miejsce wchodzi n o w e. Jestem zadowolona, bo nadal mam zajęcie połączone z przyjemnością. Na pewno rower jako wehikuł nie jest dla wielu z Was atrakcją, dla mnie stał się, choćby z powodu tego, iż bardzo długo nie jeździłam, co stanowi dla mnie swego rodzaju "nowe" odkrycie i wyzwanie.

Cieszę się jak dziecko i jak dziecko chwalę wśród moich koleżanek nowym nabytkiem. Wkrótce, tak sobie obiecuję, ruszę na dłuższe wycieczki. Na pewno poznam nowych rowerowych przyjaciół, odkryję nowe miejsca i poznam szlaki/ścieżki rowerowe. W mieście są organizowane liczne około dwugodzinne wycieczki, tzw. turystyczne, na które mam plan się załapać. Jest lato, więc kiedy jak nie teraz, prawda? Ktoś może powiedzieć, że przecież r o w e r to nic takiego, jednak dla mnie to ratunek przed nic nierobieniem. Powiem, że właściwie uratował mi życie, stał się kapitalną ucieczką przed n u d ą. Przyznam również, że było mi okrutnie smutno, gdy nie mogłam pisać KWINTESENCJI myśli... 

Było mi smutno, ale już nie jest, bo odkryłam kolejną miłość, której będę się trzymała jak najdłużej. Zmuszona jestem pisać niestety krótsze teksty i tak już chyba będzie, ale lepiej tak niż wcale. Do zobaczenia. Do następnych postów, w którym mam nadzieję opisywać Wam moje przygody.

POZDRAWIAM WAS WSZYSTKIE MOJE NAJMILSZE JAK NAJSERDECZNIEJ I MOCNO ŚCISKAM...


Obraz: *Internet