Rowerowy RAJD KOBIET 2025 II

Wiadomość z ostatniej chwili. 

W poprzednim poście, własnoręcznie jak już wiecie, umieściłam zdjęcia dotyczące powyższego Rajdu, ale zabrakło tam dokumentu, który ostatecznie świadczy o moim w nim udziale. Chodzi o certyfikat, który właśnie dzisiaj tj. 5 listopada 2025 dostałam e-mailem od Organizatora Rajdu. Bez zbędnych więc słów umieszczam go poniżej, by się pochwalić pięknym dokumentem. 


FAJNY PRAWDA?

Rowerowy RAJD KOBIET 2025


Październik minął jak z bicza strzelił, ostateczne wyniki zostały podane zawodnikom i zainteresowanym osobom do wiadomości, zatem oficjalnie mogę Was poinformować o zawodach, jakie na Facebooku zorganizowała Grupa "ROWEROWE WYZWANIE". To ogólnopolski "Rowerowy Rajd Kobiet 2025", czyli październikowa akcja „Różowy Październik” trwająca od 1 - 31 października tego roku. Od razu zapisałam się na listę zawodników, otrzymałam nr startowy "21" i dołączyłam do rajdu, by nie tylko pokręcić kołem, ale by w celach charytatywnych zrobić coś więcej, dołożyć się do wspaniałej inicjatywy dla kogoś, kto tego bardzo potrzebuje. Bardzo Szczytny Cel.

Zawodniczki i zawodnicy mieli do wyboru trzy dystanse do przejechania - 20 km, 50 km i 100 km. Ponieważ mówię o zasięgu ogólnopolskim tej imprezy, każda osoba gdziekolwiek mieszka lub akurat by przebywała, tam mogła zrealizować wyzwanie w dowolny dzień i w dowolnym miejscu. Pojechałam sama, ale można było też pojechać w towarzystwie jednej lub grupy osób. Rodzina, przyjaciele, chętni znajomi. Każdy przejechany kilometr każdej zawodniczki i zawodnika wspierał w tym samym czasie ciężką walkę z rakiem piersi nieznanej nam wojowniczki. Matki dwójki dzieci. Tak więc ta akcja i nasza wspólna aktywność nabrała ogromnego znaczenia.

Organizator powiadomił nas, że - "z każdego pakietu startowego przekazujemy 5 zł na wsparcie leczenia matki dwójki dzieci walczącej z rakiem piersi. Twój udział w rajdzie to nie tylko sport, to akt solidarności, który realnie pomaga i daje siłę. Jedźmy razem, jedźmy dla życia".

Piękne wezwanie i wyzwanie. A ponieważ mogłam sama zadecydować o trasie, liczbie kilometrów i miejscu, tym bardziej mnie to zmotywowało do działania. Wybrałam piękną trasę, która wiodła super ścieżką rowerową prowadzącą mnie przez lasy, małe i większe miejscowości, przez urocze dróżki w scenerii jesiennych krajobrazów. Niektóre z nich już znałam, inne dopiero poznawałam, po drodze przystawałam na chwilę, by choć przez kilka sekund pozachwycać się urodą mojego regionu. Wyobraźcie sobie, słońce i ten wspaniały zapach trawy, krzewów i drzew. I droga jak na zamówienie.


Po drodze jak zwykle spotykałam innych rowerzystów i kolarzy, a nawet spotkałam niecodzienny wehikuł przypominający rower, na którym leży się jadąc. Aż przystanęłam, by się pogapić. Z bliska taka maszyna wygląda inaczej niż na obrazku. Przyznam, było przeżycie. Gdy niektórzy dowiadywali się ode mnie, w jakim celu jadę swoje 50 km wzruszali się, podziwiali, a nawet jednej koleżance łezka pokazała się w oku. Też się wzruszyłam, bo jak tu się nie wzruszać. No tak, więc już wiecie, że z proponowanych dystansów wybrałam ten drugi - moją różową 50-tkę. Chciałam po prostu w szczególny sposób nadać rangi temu wydarzeniu. Na mapce widać trasę 26,2 km, którą przejechałam w tę i z powrotem, co dało wymagany wynik.

Nadać rangi, to znaczy w szczególny sposób zaznaczyć i ten dzień, i samą akcję, i to, że odważyłam się na pokonanie tego akurat dystansu. Wcześniej jechałam swoje 15 - 25 km, co stało się dla mnie jakby normą kilometrową. A 50 km to nie było tylko wyzwanie, to było już coś. Dla mnie. Okazja do sprawdzenia się. Sprawdzenia, jak dawna sprinterka po latach poradzi sobie nie z metrami, a z kilometrami i na rowerze. Sprawdzian własnych możliwości? Może. Tak. Ale też i ciekawość jak sobie poradzę. Poradziłam sobie nawet dobrze, bo przejechałam 51,4 km w czasie netto 3:30 h. Bez najmniejszego uszczerbku dla siebie i roweru.


Piszę bez uszczerbku, ponieważ na niektórych odcinkach trasy musiałam uważać. Mokre liście po wcześniejszym deszczu, jakieś kałuże, błotne ścieżynki, korzenie, drobne kamienie. Normalka. Za tę szczytną aktywność czekała każdego zawodnika nagroda. Oprócz koszulek zawodnika, kominów i opasek na głowę, oprócz certyfikatu imiennego z wynikiem, przepiękny odlewany medal. Jest naprawdę piękny. I już jest mój i na zawsze. Mam teraz dwa medale, a trzeci zdobędę niebawem, w listopadzie. Szczegółów na razie nie zdradzę. Jak go już będę miała, jak najszybciej pochwalę się Wam osobnym postem. 


Ponieważ w całej Polsce wiele osób brało udział w zawodach, wyobrażałam sobie jakie trasy były wybierane. Na pewno szosa, ścieżki asfaltowe i szutrowe, ścieżki typowo rowerowe wiodące ulicami miast i miasteczek, na pewno lasy i... góry. I właśnie tych gór zazdrościłam koleżankom i kolegom z wiadomego powodu. Bo kocham góry, po prostu. Byłam wiele razy w wielu miejscach, a najczęściej w ulubionych Bieszczadach. Wyobrażam więc sobie, jak to by było pojechać podobny Rajd właśnie tam. Apropos… chcę was uroczyście zapewnić, że ten "Rowerowy Rajd Kobiet 2025" nie jest moim ostatnim. Zapisałam się na kolejne wyzwanie, ale o tym następnym razem.


A to ja, wreszcie mogę się Wam przedstawić. A to oznacza, że nauczyłam się przenosić zdjęcia z telefonu na komputer. Bez niczyjej pomocy. Jestem z siebie dumna z tego powodu. Jednak i z tego, że jako "siedemdziesiątka" miałam odwagę podjąć powyższe wyzwanie, dołączyć do innych i przejeżdżając wybrany dystans pomóc w sprawie arcy ważnej. Magiczne zdanie >razem możemy więcej< działa. W wielu podobnych akcjach GRUPA "ROWEROWE WYZWANIE" brała udział.  Ta była kolejna i tym razem beze mnie się nie obeszło. 

Czuję, że moja przyszłość przybierze na dłużej piękną barwę różu.

PS - no i najważniejsze, pewnie jesteście ciekawe które miejsce ostatecznie zdobyłam. W ogólnopolskim rankingu zajęłam 214 miejsce.


Obraz: *Internet  

ISTNIEJE r e c e p t a na szczęście?


Zwróciłam uwagę na takie zdanie, że jest coś takiego, jak recepta na szczęście. Że to coś osiągają osoby w średnim wieku. A co to w ogóle jest ten wiek średni? To umowne określenie ludzi, którzy przekroczyli 50-tkę, mają już ugruntowaną pozycję rodzinną i zawodową, mają doświadczenie. Można tak powiedzieć? Myślę, że znalazłoby się jeszcze kilka innych definicji. Jednakże, czy powiedzenie, że tylko ludzie w średnim wieku znają receptę na szczęście, jest trafne? Można się z tym zgodzić i nie. Ponieważ różne są doświadczenia i różne są ludzkie historie. Eksperci (naukowcy) od Psychologii, po latach pracy, którzy szczycą się większą wiedzą od wiedzy przeciętnego zjadacza chleba, są przekonani o prawdziwości swoich tez.

Zastanawiam się, czy ta moja wieloletnia pogoń za życiowymi celami, ten rozwój kariery zawodowej, możliwość spełniania marzeń, czy to wszystko sprawiało, że byłam wówczas szczęśliwa? Przecież jakiś procent z tej pogoni nie został zrealizowany. Przecież stawiane samej sobie pytania, czy warto było dalej "bić" się o swoje, pozostały w sferze pytań. Z różnych powodów. Choćby z braku czasu. Choćby z natłoku obowiązków. Te zrealizowane przynosiły satysfakcję, ale czy szczęście? Może i są to niemądre rozważania, ale przekroczyłam nie tylko ten średni wiek, ale wkroczyłam w jesień życia, również określenie stosowane umownie. Taka jest kolej rzeczy, starzejemy się mając na koncie różne życiowe finały.

Podobno, gdy jesteśmy starsi, nie działają już na nas dobra wyższego poziomu, czyli np. większe pieniądze, za które można kupić większe przyjemności. Pytam zatem samą siebie, czy tu i teraz posiadanie czegoś więcej uszczęśliwiłoby mnie? Nie mam już samochodu. Jeżdżę rowerem. Ciuchów mam tyle, że nie tracę pieniędzy na nowe (z bardzo nielicznymi wyjątkami). Znoszone trzeba wymieniać na nowe. Świat już mnie nie nęci (podróże), teraz zwiedzam różne miejsca w swoim mieście i jego okolicach. Satysfakcjonuje mnie i czyni szczęśliwą to, że jadąc na rowerze mam okazję na spokojnie i na własne oczy oglądać swój kawałek świata. A przecież nie byłam w wielu innych pięknych miejscach. I jakoś mi do nich nie tęskno.

Będąc dzisiaj po siedemdziesiątce mam to, co mam. A zatem w tytułowym powiedzeniu wyżej przytoczonym znajduję sens. Kiedyś czym innym byłam zainteresowana z racji innej rzeczywistości mnie otaczającej. Dzisiaj, kiedy już nie muszę pędzić za czymkolwiek, liczy się dla mnie spokój i możliwość spokojnego spędzania czasu. Czas stanowi dla mnie wartość. Cenny czas. Jeżeli to o czym piszę stanowi sekret szczęścia, to niech tak będzie. Nieważne jakimi słowami określi się taki stan rzeczy. Ważne, by w ogóle istniała możliwość cieszenia się z niezwykłości samego życia. Nie chcę już niczego więcej, ale jednocześnie nie chcę, by cokolwiek umniejszało temu, co mam. Zbyt szanuję to co mam.

Mimo, że świat pędzi do przodu, mimo że coraz atrakcyjniejsze zdobycze mamy w zasięgu ręki, to namacalnie wręcz cieszę się, że jest mi to obojętne. Obojętne, bo nie mam wpływu na cokolwiek ważnego. Te sprawy są poza mną. Cieszę się, że inni doświadczają sukcesu i to, co sobą niesie. Martwi mnie, że jednak by ten sukces osiągnąć, ludzie ponoszą ogromne trudy. Szybciej wypalają się zawodowo, szybciej wyczerpują zdrowie, tkwią mimo to w tym zaklętym kole potrzeb. Widzę jak kolejne pokolenia kroczą tą samą drogą, drogą pogoni za szczęściem, jak nazywają. Czy choć niektórzy z nich kontrolują dzisiaj siebie i swoje zachcianki na tej drodze? Czy choć załapują, że szczęście nie zależy od zdobywanych dóbr, od ich pomnażania?

Umiejętność doceniania tego, co się ma, rodzinę, przyjaciół, zdrowie w dobrej kondycji, słowem poukładane życie, to sztuka. Docenianie najzwyklejszych chwil dnia codziennego, to sztuka. Zwykłe zadowolenie z prowadzonego życia, to sztuka. Brak potrzeby udowadniania czegokolwiek komukolwiek, to sztuka. Bycie przyzwoitym i wdzięcznym losowi, to sztuka. Zatem tak, receptę na szczęście odkrywa się nieco później, po wielu latach starań. By ją odkryć, najpierw jednak trzeba popełnić parę błędów, by docenić smak sukcesu. Trzeba przeżyć parę porażek, by dowiedzieć się jak ciężko jest wypracować sukces. Trzeba doświadczyć wielu rzeczy, miłych i przykrych, by móc z czystym sumieniem i obiektywnie ocenić własne życie. Tak właśnie myślę.

Wniosek: receptę na życie każdy ma własną. Opartą na własnym doświadczeniu. Jestem zadowolona, że nigdy nie wpadłam w życiową rutynę, że mogłam i nadal mogę spędzać życie po swojemu. Życie to cenny dar, który należy chronić. 


Obraz: *Internet 

NO NIEee!!!


 I znowu kolejna Wielka Ikona świata filmowego odeszła. Nie zgadzam się. Całkiem niedawno pożegnano Claudię Cardinale, a Robert Redford, Angela Lansbury, i teraz na dodatek Diane Keaton. A na naszym podwórku wielki Stanisław Soyka. Nie zgadzam się. Wyrosłam na Ich twórczości. Zachwycałam się każdą osobą. Ten rok 2025 pod tym względem zbiera żniwo okrutnie. Nie zgadzam się. Te osoby i kilka innych (na mojej liście mam sporo gwiazd)skradły moje serce, były i są dla mnie żywymi legendami. Wpłynęły na moją wyobraźnię, wzorowałam się na nich, a nawet od niektórych z Nich "kradłam" pomysły na ciuchy. Był taki moment w moim życiu, że sama sobie szyłam ubrania. Byłam samoukiem. Dzięki mojej Mamie, która też była samoukiem.

Pociągała mnie skromność i delikatność jednych, zaangażowanie w to co robili w filmie i poza nim. Pociągał mnie ich charakter, uroda i klasa z jaką obnosili się publicznie. Mnie jako wielką kinomankę pociągała Ich wszechstronna artystyczna sztuka i umiejętność, prawdziwa umiejętność gry. Uważam te osoby za jednych z najpiękniejszych i najwybitniejszych person kina. Dowodem uznania dla Nich były piękne opinie krytyków i to, że Ich koledzy po fachu uznawali Ich za mistrzów w dziedzinie kina. Nagrody były tylko tego potwierdzeniem. Nadal uwielbiam oglądać filmy z Ich udziałem. Te sprzed kilku lat i te sprzed kilkudziesięciu lat. Mam wtedy okazję porównywać ówczesną technikę kina ze współczesną.

Pamiętacie jeszcze Audrey Hepburn? w której zakochał się cały świat? Jakże wyróżniała się na tle innych postaci/aktorów, prawda? Anioł. Tyle mogę powiedzieć. Kocham Stare Kino i aktorów tamtego okresu. Uważam też, że polscy aktorzy ówczesnego czasu, grą aktorską wcale nie odstawali od innych gwiazd światowego formatu. Również są do dzisiaj legendami. Historie ich prywatnego i zawodowego życia nie schodziły z pierwszych stron gazet. Tak jak dzisiaj nie schodzą z pierwszych stron portali internetowych i innych mediów. Lubię do dzisiaj czytać teksty (nie newsy), w których dowiaduję się kolejnych szczegółów. Oglądam również filmy dokumentalne o Nich i cieszę się, że kolejny raz mogę Ich zobaczyć.


Wielkich aktorów i artystów jest naprawdę wielu. Legend jest wiele. I dobrze. Mieli i mają do dzisiaj w sobie coś takiego, że zostają zapamiętani na wieki. Są moimi BOHATERAMI. W plejadzie Tych Wielkich nie brakuje polskich aktorów i żałuję, że dzisiejsze polskie kino, oprócz paru wyjątków, nie dorównuje niestety poziomowi. Polskie kino zostało zdziesiątkowane przez produkcję seryjnych gniotów, których nie da się oglądać. Z wielu powodów. Czyta się, że są produkowane z ograniczeniem funduszy. Słyszy się jak polscy aktorzy kaleczą polski język. Mówią niewyraźnie i niemal każdą rolę grają podobnie. Nie wysilają się. Nie mają ambicji? Nie chce im się? Bo na dłużej każdy z nich ma zagwarantowane miejsce/pracę?

Szkoda prawda? że w tej dziedzinie tak szybko równamy w dół. Szkoda wielka, że do naszej rodzimej produkcji wkradła się dobrze nam znana polska bylejakość, lekceważenie widza, powtarzalność, nieudolne naśladownictwo. Podkreślam, są wyjątki, ale jest ich za mało. Za mało, by można było polskiej filmowej kulturze stawiać tylko dobre oceny. Mam wrażenie, że film w Polsce jakby stoi w miejscu. Jakby ambitność polskiej Kultury stoi w miejscu. Co innego z filmem zagranicznym. Pędzi do przodu i nie daje się zatrzymać. Dorównuje rozwojowi technologii. I aktorzy nie "marudzą" tylko dają z siebie wszystko na co Ich stać. Są za swoje wysiłki bardzo doceniani. I słusznie nagradzani.

Żałuję, że nie ma sposobu, by tych najlepszych zatrzymać na dłużej na Ziemi. Może Ich sklonować? Ciekawe, co? Piszę tak, bo dla mnie Muzea Woskowych Figur (Musée Grévin w Paryżu, Kołobrzeg Międzyzdroje czy choćby Niechorze) to za mało, bo to tylko turystyczna atrakcja. Pocieszam się więc możliwością korzystania z archiwum filmowego (jakiegokolwiek bądź), by kolejny raz cieszyć oko. Cieszyć oko wielkimi i wspaniałymi karierami. Ciekawym też jest fakt, że ludzie na całym świecie kojarzą nazwiska kinowych idoli, nawet ci, którzy nie widzieli żadnego filmu z niektórymi z Nich. Czy tacy w ogóle są? Wielcy Aktorzy są dlatego Wielcy, bo absolutnie żadna rola nie stanowiła dla nich trudności. 


Przykładem Sofia Loren w roli matki we wstrząsającym kultowym filmie "Matka i córka" z 1960 roku. Tą niezapomnianą rolą pokazała osobistą odwagę, talent i kunszt sztuki aktorskiej w wielkim stylu. Ma dzisiaj 91 lat i nie ucieka od zawodu. Ona, wspomniane przeze mnie wyżej aktorki i wiele innych, urodą i talentem, wyznaczały światowe trendy, nawet modowe. Tak jak Marlene Dietrich czy Diane Keaton właśnie, wchodząc z przytupem w zarezerwowany wyłącznie dla mężczyzn rewir (smoking, cylinder, garnitur, męskie role, albo nasza Krystyna Feldman w roli Nikifora). Przez lata kształtowały "kobiecość" i miały wpływ na stylizację. Swoją obecnością wycisnęły ślad na życiu kolejnych pokoleń. Stawały się przez to niezwykle wpływowymi postaciami w ogóle. 


Blondynki/blondyni, brunetki/bruneci, te rude i te z krótko obciętymi włosami, o sylwetkach bogiń i z aurą wszechobecnego temperamentu, wszystkie One/Oni zasłużyły/li na naszą pamięć. Na najwyższego lotu laudacje. Co niniejszym Im oddaję. Z wielkiego żalu i wielkiego smutku.


Obrazy: *Internet

HISTORIA jedna z wielu


Zauważyła, że minęły tygodnie odkąd przeczytała pierwszego e-maila od niego. Przypomniała sobie jak szybko weszła w tę nieoczekiwaną znajomość i jak szybko i chętnie w niej ugrzęzła. Przypomniała sobie też jak ta znajomość wpłynęła na jej życie. Dotąd zrównoważona, szanująca pracę której oddała serce, podtrzymująca regularne spotkania towarzyskie, spełniająca swoje marzenia w miarę zdroworozsądkowo, słowem prowadząca normalne życie osoba, nagle stała się kimś, kogo nie rozumiało nawet najbliższe otoczenie. Nie potrafiła skupić się nawet na najprostszej czynności. Pracę zaczęła traktować niepoważnie. Spóźniała się na ważne spotkania. Na usprawiedliwienie zachowania odburkiwała coś niezrozumiale. 

Co się z nią stało? zastanawiało się grono znajomych i rodzina. A ona żyła jakby w innym świecie. Istniały tylko wiadomości od niego, które jej emocje podnosiły na nieznany poziom. Przez moment tylko tego chciała, reszta nie liczyła się. Była niezwykle podekscytowana i sama siebie tłumaczyła, że przecież w końcu należy się jej odrobina szczęścia. Nie mogła spokojnie spać. Nie mogła jeść. Schudła tak, że aż zmieniły się jej rysy twarzy. Było to niepokojące, ale nie zwracała uwagi na swój stan. Było niedobrze. Było coraz gorzej. Za późno teraz rozkminiać, czy aby nie za szybko wszystko się potoczyło? Teraz trzeba się ratować! Gdzieś w zakamarkach umysłu docierało to do niej, ale mgliście, jakby z oporem. 

Jednak ostatnie godziny tego niewytłumaczalnego stanu były a l a r m e m. W końcu poczuła, nie wie jak, ale poczuła, że tak dłużej nie wytrzyma. Poczuła, że fizycznie i emocjonalnie jest wrakiem. Sama ze sobą przeprowadzała monologi trwające nieraz do późnych godzin. Pytała sama siebie, jak to się stało, że twardo stąpająca po ziemi osoba dała wplątać się w coś takiego. Przypomniała sobie co on mówił na początku znajomości. Jakie stawiał argumenty, by ona trwała. Namawiał. Prosił o zaufanie. Obiecywał nie robić nic na siłę. Spokój i bezpieczeństwo. I czas. Obiecywał ten cholerny czas, który miał pokazać, że ich spotkanie dobrze rokowało na przyszłość. Ten czas miał pozwolić na to, by wszystko samo się toczyło w swoim tempie.

Poddała się. Poddała się temu. Poddała się jemu i tej jego szalonej miłości. Był jej ratunkiem przed szaleństwem po śmierci męża. Ukochanego i bardzo kochanego męża. To dzięki niemu uwierzyła, że po przeżyciu najwspanialszej miłości życia, może jeszcze kochać. Po kilku latach samotnej walki z żalem, wściekłością i bezsilnością, wpadła więc w objęcia nowego uczucia uważając, że oto właśnie jest ratowana. Pewnie, broniła się, ale coraz słabiej. On był cierpliwy, troskliwy, wyrozumiały. Potrafił pocieszać. Potrafił dobierać odpowiednie słowa. I przegrała chyba po to, by na resztę życia nie zostać samą. A obiecała sobie, że nikt już nie zastąpi jej jedynej miłości. 

Z powodu odpowiednio dobieranych słów, przegrała. Tak się czuła. Ale on starał się przedstawiać jej jako uczciwy człowiek, dbający nie tylko o swoje uczucia. Jest odpowiedzialny, żaden z niego egoista. Sam jest zdumiony tym, jak silnie dotknęła go strzała Amora. Jest zdumiony, bo nie wierzył w taką miłość. Jaką miłość? dopytywała. W tak piękną, bezinteresowną i czystą odpowiadał. Takiej miłości wcześniej nie doznał. Jest jej jeszcze wdzięczny, że pozwoliła na wzajemną szczerość. Że dopuściła go do siebie. Podziwiał ją za tę szczerość i jeszcze bardziej za to kochał. No i zaufała. Czuła się nawet szczęśliwa z powodu bliskości, oparcia i w ogóle z powodu wzajemnej ich relacji. Było pięknie i bezpiecznie.

​​Nagle przyszłość zaczęła się jawić jaśniej niż się tego spodziewała. Zaczęła się uśmiechać. Zaczęła nawet myśleć o dziecku. Ma prawo, pomyślała. Dzisiaj mu to powie. Powie mu o dziecku. Skoro się kochają, skoro tą miłością nikomu nie robią krzywdy, mogą założyć rodzinę. Jest okazja, by porozmawiać o tym. Wszak są jej urodziny. Trzydzieste. Skoro ona czuje, że to jej czas, to na pewno jest też i jego czas. Rzuciła okiem na przygotowany stół, na rodzinną zastawę, odziedziczoną po mamie, przestudiowała wzrokiem mieszkanko, czy wszystko w porządku i poszła się przebrać. W sukienkę od niego. Spodziewała się, że właśnie dzisiaj oświadczy się jej. Przemawiało za tym jego zachowanie. 

Kilka minut później usłyszała pukanie do drzwi. On. Gotowa, spojrzenie w lustro, uśmiech, otwiera drzwi i... uśmiech zamarł. Za drzwiami stał obcy człowiek z ogromnym bukietem jej ulubionych słoneczników i dołączonym listem. Acha, pomyślała, taki ma być początek urodzin. Przyjęła przesyłkę. Zamknęła drzwi za kurierem i usiadła w fotelu. Wygodnie. Przygotowywała samą siebie do lektury listu. Serce zabiło szybciej w oczekiwaniu na niespodziankę. Zaczęła czytać. Przeczytała raz. Przeczytała drugi. Trzeci. Czwarty. I wciąż nie wierzyła w to, co kryła zawartość listu. To jakaś koszmarna pomyłka. Tego nie mógł napisać on. On, którego słowa wciąż ma w pamięci. Słowa o uczciwości zamiarów, o miłości.

Nie mogła uwierzyć, że to się dzieje. I za co? Za to, że ośmieliła się zaufać drugi raz?

"Wybacz mi, ale nie mogę tego dalej ciągnąć. Nie mogę, bo mam inne zobowiązania. Nie chcę, bo za daleko to zaszło, wymsknęło się poza plan. Tak będzie dla ciebie lepiej". Nawet słowo >ciebie< napisał z małej litery, gorzko się roześmiała. Dotarło. To nie był żart. Jak ktoś zrywa, nie jest to żartem. Tylko tyle? Tylko parę słów i... koniec. Nie ma wyjaśnienia. Nie ma jego fizycznej obecności. Żeby chociaż miał odwagę osobiście i prosto w twarz. Tchórz. Poczuła, że straciła właśnie coś cennego. Zaufanie do samej siebie. Kilka miłych słów obcego człowieka i zapomniała o ostrożności. Zwykłej przyziemnej ostrożności.

Oprzytomniała, wytarła łzy, poprawiła włosy i... usiadła do świątecznie zastawionego stołu. Nałożyła sobie porcję pysznego dania i w tej samej chwili poczuła jak bardzo jest głodna. Roześmiała się. Śmiała się długo i serdecznie. Śmiała się z siebie i z własnej głupoty. Po posiłku nalała szampana do niezwykle pięknego kieliszka i wypiła całość od razu. Oj jak dobrze. No cóż Kochana, czas wracać do normalności, do realnego życia. Bajki o prawdziwej miłości zostawiam kolejnym naiwnym. Pomyślała o innych oszukanych kobietach, które w chwili słabości zawierzają manipulantom. Zatem nie ona pierwsza i ostatnia. Kobiety takie już są, kochają i cierpią, ufają i przeżywają rozczarowania, mimo to wciąż gonią za uczuciem. 

Życie to same wybory, trafione i nietrafione. Najczęściej myślimy, że tym razem... to już na pewno. A ten pewny raz znowu okazuje się być pomyłką. Rzadko zdarza się prawdziwa spełniona miłość. Owszem, bywa, trwa latami mimo słońca i burz w związku. Częściej niestety kobiety trafiają na manipulantów realizujących własne cele. Za często. Mimo doświadczenia starszych, te młode muszą koniecznie spróbować, koniecznie sprawdzić na własnej skórze. Dlatego nie brakuje ofiar własnego mylnego osądu, nie brakuje tych niecierpliwych, które już od razu chcą się zakochać, chcą kochać i być kochane. To nic zdrożnego, jednak ostrożności nigdy za wiele, przestrzegają starsze i życiowo doświadczone koleżanki.


POST SCRIPTUM:

Po kilku tygodniach otrzymała list.

 On: Na początku było super, taki był plan. I ty byłaś super. Taka, jaką sobie wymyśliłem. Sama starałaś się taką być. Nie moja wina, że się zakochałaś. Przez to nie ogarniałaś całości. Wierzyłaś, że jestem ideałem. Nie zauważałaś wad. Ty, taka atrakcyjna, mądra, na wszystkim się znająca, nie zauważyłaś. Przytłaczałaś mnie. Ale i ja zlekceważyłem własne zasady. Tak, podobałaś mi się, ale ta twoja zaborczość drażniła mnie, denerwowała. Chciałem poprowadzić naszą znajomość po swojemu, tak, jak ja chciałem, nie tak jak ty chciałaś. Owszem, to egoizm, ale tylko na moich warunkach nasza relacja miała sens. Musiałaś wreszcie zrozumieć, że w tym związku ja rządzę. Nie zrozumiałaś. Zaczęłaś naciskać. Zaczęłaś żądać więcej i więcej. A ja nie miałem ochoty na więcej. Było dobrze tak jak było. Odchodzę, bo nie chcę rodziny, dzieci, małżeństwa. Żyłem solo i nadal chcę żyć solo. Sorry, ale taki już jestem. Pewnie nazwiesz mnie tchórzem, ale co mi tam. Powiem jedno, że gdybym chciał zmienić swoje życie, zrobiłbym to z tobą. Jesteś piękna, mądra i bardzo pociągająca, ale twój czas w moim życiu skończył się. Nie chcę cię bardziej skrzywdzić ani dawać nadziei, więc odchodzę. Nie widzę innego wyjścia".


Obraz: *Internet

W Y C I E C Z K A II



Zanim nadszedł ten dzień, niedziela 21 września br. wielokrotnie sprawdzałam pogodę, czy aby się nie zmieni, zależało chyba wszystkim, by chociaż nie padało. Niedziela. Planowana wycieczka do Puszczy Wkrzańskiej. Odbyła się. Oficjalna nazwa tej imprezy to "10. Rodzinny Rajd Rowerowy Do Rezerwatu Świdwie z Gryfusem", Szczecińskim Klubem Rowerowym. Była to okrągła jubileuszowa edycja Rajdu. Udział brało ponad 200 osób, dorosłych, dzieci i seniorów. Początek i zakończenie rajdu - Jezioro Głębokie w Szczecinie. Wszyscy bez wyjątku pokonali trasę 36 kilometrów biegnącą przez piękne zielone tereny samego miasta, Gminy Police i Gminy Dobra, stanowiące część Puszczy Wkrzańskiej. Ponieważ byliśmy bardzo liczną grupą, w trakcie całej jazdy asekurowała nas Policja na motorach. 


Na trasie rzucaliśmy się w oczy samą liczebnością i również z powodu kamizelek odblaskowych, które każdy uczestnik dostał od organizatora. Widok spektakularny. Ludzie zatrzymywali się, uśmiechali i machali do nas, robili nam zdjęcia. Przejeżdżające samochody witały/pozdrawiały nas klaksonami. Wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłam. Było więc przeżycie. Na półmetku odwiedziliśmy Transgraniczny Ośrodek Edukacji Ekologicznej w Zalesiu i tam czekało już na nas ognisko, kiełbaski, zabawy i konkursy dla dzieci i dorosłych. Najbardziej cieszyły się dzieci, bo to ich głównie zachęcano do brania udziału w szkoleniach (pierwsza pomoc), prezentacjach i ćwiczeniach (ratowniczo-gaśniczych), prowadzonych przez funkcjonariuszy Policji i Ochotniczej Straży Pożarnej. 


Jak się okazało, zabawa była przednia. No i na okoliczność tego wydarzenia, każdy, od najstarszego po najmłodszego uczestnika dostał pamiątkowy medal. Naprawdę miły gest. Przyznam też, że byłam i jestem nadal pełna podziwu dla wszystkich dzieci jadących na swoich rowerkach. Pokonały trasę 36 km momentami niełatwą. I były przy tym bardzo zdyscyplinowane. Dały radę. I było widać na MECIE (bo była prawdziwa META), jak same są z siebie dumne. "Ważnym elementem Rajdu były działania ekologiczne". Powiedziano parę słów o ochronie przyrody, o postawach proekologicznych i promowano bezpieczne korzystanie z infrastruktury rowerowej. Dowiedzieliśmy się, jakim skarbem dla regionu, zachwycającym bogactwem fauny i flory, są Puszcza Wkrzańska i Rezerwat Świdwie.


Wiecie, tyle jest pięknych miejsc na świecie, a ja jestem mieszkanką jednego z tych miejsc. Tym razem miałam okazję przyjrzeć się urodzie Natury. Jechaliśmy tempem 9-13 km ze względu na dzieci i robione były postoje co 5 km. Na przekąskę i na łyk wody, którą zapewniał organizator. Na każdym niemal kroku czuliśmy opiekę Policji. Bezpieczeństwo. Jakie ważne słowo. Starania zostały docenione przez uczestników i organizatora. A dla mnie Moje Drogie, cała trasa była nauką jazdy rowerem w grupie. Trudnej grupie, bo jednak jej członkami były dzieci. To za przeproszeniem insza inszość jechać samej, a jechać w towarzystwie. Przekonałam się, a raczej upewniłam, że jednak wolę jeździć sama. To kwestia tempa, miejsca na ścieżce rowerowej. Jak jadę sama, nie czuję się "za ciasno".

To ważne, by mieć swoją przestrzeń. I lubię gdy nikomu nie zajeżdżam drogi. Jadę zgodnie z zasadami tj. pilnuję m.in. swojej prawej strony, utrzymuję swoje tempo, nikomu nie zagrażam. Z tego też powodu w drodze powrotnej, poprosiłam organizatora o pozwolenie odłączenia od grupy i dalej pojechałam sama, nieco trasę modyfikując. Pojechałam po swojemu i swoim tempem. Odnalazłam swoje ścieżki i miejscóweczki. Pojechałam na pyszny obiad. Odpoczęłam nieco i ruszyłam dalej. Było mi mało. A ponieważ ostatnio zależy mi na okrągłej "50"-ce, pojechałam ścieżką w stronę słońca. Ani wiatru, ani deszczu, tylko promyki jesiennego słoneczka umilające wycieczkę. Czułam się wspaniale. Niczym nie skrępowana wolność. Tylko ja i Natura. I prosta droga przede mną.


Pewne odcinki trasy już znam, bo wielokrotnie zdążyłam je przejechać, ale za każdym razem wydają się inne. Tym razem był spokój i wszechobecna cisza. Niesamowite. Była taka cisza, że słyszałam jak pracują poszczególne części roweru. Łańcuch. Koła. Słyszałam bardzo wyraźnie trzeszczący pod kołami szuter. Doszłam do wniosku, kolejny raz, że sama jazda na rowerze to rodzaj terapii. Myśli się wtedy o różnych sprawach. Raczej o tych przyjemnych. Że jadę na rowerze. Że jestem na drodze/ścieżce w lesie. Że jadę w krótkim rękawku, a nie w jesiennej przeciwdeszczowej kurtce. Że tu i teraz świeci słońce. Może ostatni raz, ale świeci. Inne sprawy odjechały, nie istnieją. Nie ma ich. Jestem ja, rower i droga. Takich odczuć nie ma się, gdy jedziesz w grupie. 


Byłam tej niedzieli szczęśliwa i zadowolona, że cały dzień spędziłam poza domem. Dzień wcześniej przygotowałam i rower i siebie, ale wstałam już o 6:00 mimo, że na miejscu spotkania miałam być na 9:30. Ruszyliśmy dokładnie o 10:00, w domu z powrotem byłam o 18:00. Satysfakcja to mało powiedziane. Szybko nie zapomnę tego rajdu. Tej atmosfery wycieczki i tego, że mogłam jeszcze pojeździć sama. Był to dzień pełen wrażeń, który na pewno powtórzę nie raz. 





PS -
słabo mi idzie nauka przenoszenia zdjęć i filmików z telefonu na laptopa. Jestem totalnym antytalentem. Chyba się z tym pogodzę.


Obrazy: *Internet 

W Y C I E C Z K A



Wczoraj tj. 14 września 2025 była niedziela, dla mnie mimo deszczu, była piękna. Ponieważ brałam udział w fantastycznej wycieczce rowerowej do Puszczy Bukowej niedaleko Szczecina. Organizator (Nature Trip) dokładnie wyjaśnił na czym miała polegać, co ze sobą wziąć i zwrócił uwagę na regulamin. Do miejsca spotkania na godzinę 11:00 dojechałam taksówką, a stamtąd już całą grupą 22 osób ruszyliśmy na przeciw przygodzie. Byłam najstarszą uczestniczką, a do tego na tle wypasionych mustangów rowerowych, mój BBF jawił się niczym mini kucyk. Gdy dotarło do mnie, że mogę nie dać rady dotrzymać tempa, już chciałam wracać do domu. Ale nie. Nie wróciłam. Nie po to jechałam 9,5 km, by zrezygnować. 

Nie zraził mnie deszcz, nie zrażą mnie wypasione rowery. Tak sobie pomyślałam. I pojechaliśmy.


Było dwóch przewodników. Jeden na czele, drugi zamykał peleton, a ja razem z nim. Tak w razie "W", by nie plątać się pod kołami. Mój mały czarny BBF dawał radę. Nie plątał się innym uczestnikom pod kołami, nie zajeżdżał ścieżki, dzielnie dotrzymywał tempa. Cała trasa była zróżnicowana, jak to bywa w Puszczach. Raz asfalt, raz szuter, raz kamienie. Pod górę i z górki. Miejscami z powodu cały czas lejącego deszczu, mieliśmy do czynienia z kałużami i niestety z błotem. Zaliczyliśmy to błoto czym dopełniliśmy (ja i rower) aktu chrztu. Zaliczone. Mimo, że miałam przy sobie telefon, nie zrobiłam zdjęć samej trasy, bo bardzo byłam skupiona na jeździe. 

Bezpieczeństwo przede wszystkim. Ale udawało mi się chociaż zerkać na lewo prawo.


Jadąc z prędkością 20-22 km nie za bardzo ma się okazję notować urodę każdego urokliwego metra tego miejsca. Będzie jednak jeszcze okazja, by tą samą trasą pojechać i utrwalić na zdjęciach i w pamięci to cudo. Nie sądziłam też, że poradzę sobie z własną równowagą na nierównościach. Przecież na prostej drodze idąc piechotą można się przewrócić, a co dopiero na nierównej leśnej ścieżce jadąc na rowerze. W pewnym momencie dojechaliśmy do miejscówki zwanej Winnica Jassa (Kołowo), gdzie degustacją win i kawą ugościł naszą grupę Pan właściciel z małżonką, która akurat tego dnia miała urodziny. Pięknie potem opowiadał nam o historii założenia Winnicy, o ciężkiej pracy i o ogromnej satysfakcji. 

Było mnóstwo pytań, szczerego zainteresowania, śmiechu i zachwytu nad smakiem win.


Brakowało tylko ogniska, a było wydzielone miejsce. Następnym razem w bardziej sprzyjających warunkach. Za to pozwiedzaliśmy niemal całą okolicę. Jak okiem sięgnąć roztaczał się widok winorośli, szeregowo prowadzonych po 160 metrów każdy rząd. A potem kolejne 160 metrów i kolejne. Obszar po horyzont. Gdyby była słoneczna pogoda, obrazek byłby jeszcze piękniejszy. Nie zdajemy sobie sprawy, ile przyrodniczo cudownych miejsc jest obok nas. Wystarczy pokonać 30 km dowolnym pojazdem, i jest się z dala od miejskiego zgiełku. Puszcza mnie zauroczyła. Winnica mnie zauroczyła. Atmosfera w grupie mnie wręcz zachwyciła. Wiele osób widziało się pierwszy raz, a mimo to miałam wrażenie, jakbyśmy znali się od lat.

Ciekawe, że w takich grupach zainteresowań uczestnicy potrafią się tak pięknie komunikować.


Dzisiaj (poniedziałek 15.09), gdy piszę tego posta, jeszcze wierzyć mi się nie chce, że ta wspaniała rowerowa wycieczka wydarzyła się, że była moim udziałem. Nawet wam powiem, że mimo zmęczenia, czuję się wspaniale. Za tydzień kolejna impreza w Puszczy Wkrzańskiej, ale tym razem z ogniskiem. Byle tylko pogoda dopisała. I tym razem jadą całe rodziny. Dorośli i dzieci. I ze względu właśnie na dzieci, tempo będzie o wiele wolniejsze i więcej będzie przerw. Nie mogę się już doczekać, by zaliczyć kolejne wyzwanie. Bo dla mnie przejechanie na rowerze łącznie 50 km to wyzwanie właśnie. Przeżywam niesamowitą przygodę życia. Kiedyś zastanawiałam się, co będę robić na emeryturze. Teraz już wiem. I czuję, że żyję.

Usłyszałam, że Puszcza Bukowa pięknie prezentuje się o każdej porze roku. Nie omieszkam to sprawdzić. Jesień zaliczona.


PS - Mam kolejny cel, nauczyć się umieszczać na blogu swoje filmiki i zdjęcia z wycieczek. Już je robię, trzeba tylko je Wam pokazać.


Obraz: *Internet