Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Opowiadanka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Opowiadanka. Pokaż wszystkie posty

O D W A Ż N E życiowe decyzje

Decyzja. Znalazła się w trudnym momencie swojego życia. Doszła do ściany. Dalej... ani rusz. Pomysły się wyczerpały tak, jak wyczerpała się cierpliwość. Musiała coś z tym zrobić. Musiała. Bo inaczej by zwariowała. Tłumaczyła sobie, że przecież zrobiła wszystko, co należało zrobić. Skończyła dobrą szkołę. Znalazła bardzo dobrą pracę. Nawet awansowała w stosownym czasie. Gdy była pewna swojej zawodowej ścieżki, uznała, że teraz mogłaby wyjść za mąż i mieć dzieci. Znalazł się taki jeden. Nawet przystojny. Żywiła do niego ciepłe uczucia, ale nie była to miłość. Nie była. Właściwie to dlaczego nie była? Tworzyli przecież dobraną parę, wszyscy wokół tak mówili. A ku jej zaskoczeniu rodziny obojga nawet się polubiły. 

Dlaczego więc w tym związku nie ma miłości? Pytała samą siebie.

Nie ma, bo wciąż czekała na tego jedynego. A człowiek, za którego w końcu wyszła, tym jedynym się nie okazał. Nie wiedziała dlaczego, ale się nim nie okazał. I już. Dzieci też jakoś nie chciały przyjść na świat, więc i ona i on poświęcali każdą wolną chwilę na swoje kariery. Dodatkiem do tego wygodnego, spokojnego i nudnego życia miały być przyjemności w postaci luksusowych wyjazdów tu i tam, opłacanych zarobionymi pieniędzmi. Rutyna. Zawojowała całe ich życie. Mijały lata, drzewa za oknami raz miały liście, a potem ich nie miały. Raz było szaro - buro na dworze, raz biało od śniegu, a czasem i słońce wyjrzało. Tak było z ich życiem. Jak z pogodą. Rutyna.

Ledwo pomyślała o rozwodzie, a już było po nim. Była obrączka i nagle nie było obrączki. Któregoś dnia obudziła się i zorientowała, że właśnie skończyła czterdziestkę i trzeba było coś z tym zrobić. Sensownego. Żeby potem nie było kolejnego zawodu. Tyle ich zaliczyła, szkoda dłużej marnować czas na bzdury. Poczuła się gotowa. Do nowych wyzwań. Nie oglądając się na sprzeciw rodziny, a szczególnie wciąż negatywnie nastawionej do niej matki, "bo jak można było się rozwieźć(?)", podjęła decyzję. Bardzo ważną. Ponieważ jej jedynym marzeniem był wyjazd w góry i osiedlenie się tam na stałe, w tajemnicy przez rodziną i przyjaciółmi, zaczęła przygotowania.

Na początek wybrała miejsce i pojechała na próbne dwa tygodnie, niby na urlop, by na miejscu zbadać teren i przekonać się, czy decyzja była trafna. Wcześniej wyobrażała sobie nieduży domek osadzony niedaleko miasteczka, na małej górskiej polance otoczonej łanem różnorodnego kwiecia. Dom koniecznie miał być drewniany, z oknami, przez które widać oddalone górskie szczyty, koniecznie otulone chmurami. Ot, taka sobie góralska chata, w górskiej scenerii z wszechobecnym pachnącym górskim powietrzem. Tak miało być. Przeprowadzka. Magiczne słowo. Przeprowadzka, mruczała pod nosem, zachwycona pomysłem. Zachwycona tym, że jest zdolna to zrobić.

Nowe otoczenie. Nowe twarze. Nowe życie. Nowe emocje. Nowa ona. Wróciła do domu i dyskretnie, by nikt nie zauważył co się tak naprawdę święci, rzuciła się w wir przygotowań. Będąc jeszcze w M. uruchomiła procedurę kupna wybranej chaty. Wpłaciła konkretną sumę, wynajęła fachowców, by jak najszybciej pozmieniali to i owo w chacie i przed chatą. Tymczasem sama kończyła sprawy związane z pracą i rodziną. Z przyjaciółmi planowała spotkać się w ostatniej chwili na pożegnalnej kolacji w ich ulubionej restauracji. Kończyła stare życie, by zacząć nowe. Kończyła stare relacje, by zacząć nowe. Z emocji nie mogła spać. Bo już była jedną nogą tam.

Nie spodziewała się aż takiego ataku. Niepogodzeni z rozwodem mąż i matka, zawiązali sojusz i z całą siłą argumentów ruszyli odwodzić ją od realizacji planu. Prawie, że polała się "krew". Stosowali chwyty poniżej pasa, by zmieniła zdanie. Matka deklarowała odstąpienie połowy swojego domu, a po jej śmierci przepisanie całego na nią. Dorzucała firmę i dwa samochody. Były mąż groził zemstą ciągłego uprzykrzania jej życia. W niewybredny sposób, jak zapowiedział. Miało być jak na wojnie, wszystkie chwyty dozwolone. A ona była niewzruszona jak skała. Podjęła decyzję. Nie odstąpi od niej ani na krok. Trzymała się dzielnie i nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie wyjedzie z tego "piekła".

Determinacja. To było to. Im bardziej rodzona matka z byłym mężem naciskali, tym bardziej była zdeterminowana i tym bardziej trzymała się pierwotnego planu. Pazurami. Nie po to się rozwiodła, by być dalej od nich zależną. Raz nawet wypaliła do matki, że może sobie wziąć byłego zięcia na stałe, skoro tak go lubi. W końcu jest już wolny. Mówiąc to, nawet nie ugryzła się w język. Toksyczna matka i zaborczy mąż, to był duet z piekła rodem. Jak na nią jedną to za dużo. By z nimi skończyć, by się uratować, musiała wyjechać od nich jak najdalej. To jedyne co mogła zrobić, by nie skończyć w wariatkowie. Pocieszała się, że ma prawo do życia po swojemu. 

Jednak do matki nie docierało, że jej jedyna córka już od dawna jest dorosła i wreszcie chciałaby sama decydować o sobie. Nie dopuszczała do siebie myśli, że już nie będzie mogła nią komenderować, że nie będzie miała wpływu na własną córkę. Przecież była taka dla dobra córki, w życiu by jej nie skrzywdziła. Własne dziecko? Nie pomogły mowy o wyrzutach sumienia. Nie pomogły żadne inne matczyne argumenty. Uparta jak osioł córka, widziała tylko własny czubek nosa. Dlaczego bagatelizuje problemy matki? A gdzie dobro matki? Kto na starość poda matce kubek wody? Twój kochany były zięć, pomyślała złośliwie "niedobra" córka. Coraz bardziej była przekonana o trafności decyzji.

Przeprowadzka. Była ratunkiem, ostatnim dzwonkiem, by zacząć żyć na własnych zasadach. Odcięcie fizycznej i emocjonalnej pępowiny od matki i byłego, było koniecznością. W nowym miejscu chciała czuć się jak u siebie. Wreszcie. Ponieważ mogła pracować zdalnie, ustaliła nowe zasady zatrudnienia, a gdyby zaszła potrzeba, w razie czego znajdzie nową pracę na miejscu. Z przyjaciółmi poszło nawet gładko. Ucieszyli się szczerze z jej decyzji i od razu powiadomili, że będą w miarę jej częstymi gośćmi. Było sporo śmiechu, sporo rad na nową drogę życia, sporo łez. Zapewniała, że takich przyjaciół jak oni, nigdy już chyba nie znajdzie. 

Rozstali się nad ranem. I rozeszli do swoich domów. Wracając do domu na piechotę, myślała, że coś nieodwracalnie straciła. Coś ważnego. Jednak gdy weszła do domu, gdy zobaczyła zapakowane pudła, jej myśli poszybowały ku górom, ku nowemu domowi i ku nowej przyszłości. Ech... w końcu nie wyprowadza się na koniec świata, prawda? Uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze. Rano, na pożegnanie, usłyszała od matki przez telefon, że będzie tego żałować do końca życia. I potem ta głucha cisza. Aż ją zmroziło. Ten ton matki i te jej słowa. Naprawdę? Tylko to miała jedynej córce do powiedzenia? 

Kilka dni później, gdy we własnym domu, na tarasie, siedziała przy porannej kawie, gdy jej wzrok ślizgał się po górskiej panoramie skąpanej w ciepłych promieniach słońca, a szczyty gór kryły się pod pierzynką chmur, pomyślała, że pierwszy raz w życiu, tak naprawdę, jest szczęśliwa. I że nigdy, przenigdy nie będzie żałowała tej decyzji.


Obrazy: *Internet 

SYPIAJĄC z prezesem...

Nikt tego się nie spodziewał. Nikomu nawet do głowy nigdy nie przyszło, by coś takiego zdarzyło się w ich małej firemce. Nie firmie, a firemce, bo liczącej sobie raptem 9 osób. Od początku, od jej założenia wszyscy tam pracowali. Nigdy nie doszło do jakichkolwiek zmian personalnych. Nie było takiej potrzeby. A więc tworzyli, wydawałoby się, zgraną grupę ludzi, której nic i nikt nie mógł zagrozić. No cóż, życie jednak miało swoje plany. Czy w przypadku tej grupy pracowników tak zżytych, było to sprawiedliwe? Przecież znali się jak łyse konie. Wiedzieli o sobie wszystko. Między nimi nie było żadnych tajemnic.

Tak dobrej atmosfery zazdroszczono im w całym miasteczku. Płynęli więc na tej sielance aż do ostatniej środy, kiedy to światło dzienne ujrzał skandal. Obyczajowy, żeby nie było. Dlaczego? Jako grupa nie zasłużyli sobie na to. Szok i tony domysłów jakie towarzyszyły im od środy, zburzyły im sen z powiek. Wszędzie, po całym miasteczku zaczęły krążyć plotki, oczerniające bohaterów zdarzenia. Ludzie nie skąpili języka, opowiadali niestworzone rzeczy o niej i o nim, a przecież były to od lat bardzo szanowane osoby. Pośród tego szumu prym wiodło znane powiedzenie, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Skandal wybuchł bo coś było na rzeczy.

Prędzej czy później musiało coś pęknąć, bo nikt na świecie nie jest w stanie zbyt długo utrzymać tajemnicy. Wszyscy dziwili się, że sprawa dotyczy takiej szarej myszki i ich prezesa. Człowieka, który od zawsze mógł wszystko. Jeżeli więc zdecydował się na romans, to chociaż mógł sobie wybrać ładniejszą kobietę na obiekt westchnień. Szeptano po kątach. Wybrał szarą myszkę. Żonę i matkę. Wieloletnią pracowniczkę, nie wyróżniającą się niczym specjalnym. Była poprawna pod każdym względem. Prywatnie i zawodowo. Nie do uwierzenia był więc fakt, że to o nią chodzi. Gdzie ten prezes miał oczy? Dziwiły się szczególnie kobiety.

Dlaczego ona?  Po kilku dniach nikt w miasteczku nie interesował się już prezesem. Całą uwagę skupiono na niej. Całe piekło oburzenia skierowano tylko na nią. Słowny lincz, tak można określić to, co zaczęło się dziać. Prezes gdzieś się schował. Podobno wyjechał z miasteczka. Zostawił ją samą na pastwę losu, opuścił w potrzebie. Ale kogo to obchodziło? Nikogo. Została ona. Sama. I nic nie robiła. Nie broniła się. Nawet nie próbowała. Bo i po co. Siedziała w domu, opuszczona przez męża i dzieci, którzy wyjechali do dziadków. Siedziała sama i uśmiechała się do własnych myśli. Wreszcie to zrobiła. Wreszcie wstrząsnęła tą senną mieściną.

Tylko jak to sensownie wytłumaczyć oburzonej publice? Czy ludzie zrozumieją powody, które poda?

Ona sama wiedziała dlaczego. Miała już serdecznie dość tej całej małomiasteczkowej mentalności i poprawności, tej fałszywie rozumianej obyczajowości, tej życiowej rutyny, która już jej bokami wychodziła. Była już zmęczona. Wstawanie rano każdego dnia, szykowanie dzieci do szkoły, drugie śniadanie dla męża, pójście do swojej pracy, a po niej zakupy, gotowanie obiadu, lekcje z dziećmi, sprzątanie, szykowanie dzieci do spania, w łóżku powinność małżeńska czy chciała czy nie chciała. I tak kolejny dzień i kolejny. Lata mijały. Wreszcie coś w środku puściło. Podskórnie czuła, że musi coś zrobić bo pęknie. 

Ale coś takiego, żeby poruszyło trzewia miasteczka. Z całą mocą. Myślała co by to mogło być i wymyśliła. W tej chwili słowo >premedytacja< było jej drugim imieniem. Ustaliła nawet dzień kiedy wszystko się zacznie. Ostatni piątek miesiąca na imprezie integracyjnej. Plan był jej zdaniem dobry, nie mógł się nie udać. Znała bowiem ciągoty prezesa do płci pięknej, jak wszyscy zresztą, pieczołowicie przez niego ukrywane. Znała kobiety, które dały się wciągnąć w jego gry i zabawy. Nie wiedziała tylko, dlaczego wszystkie milczały. Co on takiego na nie miał, że wszystkie bez wyjątku milczały? Szantaż. Nic innego. 

To, co teraz sobie pomyślała spowodowało wybuch śmiechu. Śmiała się wyobrażając sobie reakcje ludzi. Świadomie doprowadzi swój plan do końca, kosztem nawet swojego do tej pory spokojnego, ale nie lubianego życia. Bo rutyna zabiła w niej wszystkie uczucia. Została pustka. Między innymi małżeństwo się do tego przyczyniło. A więc zemści się na facetach, którzy w tych swoich zakutych łbach nie mają ani krzty rozumu. W życiu kierują się tylko jednym. Wiadomo czym. Wszystkim to było wiadome, szczególnie kobietom. A jednak grają wciąż w tę męską grę, dają sobą kierować, wciąż poniżać, wypychać z ich życia do kuchni. 

Przyjęły na siebie narzucone role, nie sprzeciwiają się, bo tak od lat żyje się w ich miasteczku. Ona nie wytrzymała tego, więc zemściła się za nie wszystkie, nie tylko za siebie. I doprowadziła rzecz do końca, a potem wycofała się niby na urlop bezpłatny obserwując, co się dalej stanie. Czy żałuje dzisiaj tego co zrobiła? NIE. Zrobiłaby to jeszcze raz gdyby trzeba było. Teraz czuje się wspaniale. I nieważne co z nią będzie. Nieważne, co będzie z jej małżeństwem i z dziećmi. Teraz ma to gdzieś. Z chwilą gdy to zrobiła, poczuła wreszcie że żyje. Od tej chwili to ona będzie stanowić o sobie, a nie ten niewyżyty facet. O to właśnie chodziło. 

O pokazanie kobietom w miasteczku, że nie muszą być więźniami w męskim świecie, że też mogą decydować, a instytucja małżeństwa taka jaka jest teraz, to przeżytek, a brak szacunku do kobiet to wielki błąd. Błąd, który kiedyś zemści się na męskim świecie. A ona pierwsza wykonała właśnie ruch w tym kierunku. Świat któregoś dnia wejdzie wreszcie na ich małomiasteczkowe podwórko i pokaże kobietom, że mają prawo żyć po swojemu. Że mają prawo żyć jak chcą i z kim chcą. W końcu mamy XXI wiek, czyż nie? Tak, to jest bunt. Tak sobie myślała. Już sypiając z prezesem budowała swój plan. Szczegół do szczegółu. 

Można powiedzieć, że z premedytacją i bez skrupułów postawiła na szali wszystko. 

Ona, szara myszka, wreszcie zdobyła się na odwagę im pokazać. Atmosfera wokół niej gęstniała. Wiedziała, że w końcu musi coś ludziom powiedzieć. Musi im powiedzieć jakie motywy nią kierowały. Musi im pokazać kim naprawdę jest prezes. Po to od początku ich intymnej znajomości gromadziła dowody przeciwko niemu. Chciała go po prostu zdemaskować, bo najlepiej gdyby ci co "rzucają kamienie", poznali drugą stronę medalu. Chciała, by wreszcie dostrzegli swoją własną pękającą w szwach mentalność. By szczególnie kobiety dostrzegły, że tu gdzie mieszkają całe życie, klimat był i wciąż jest dla nich surowy. 

Żałowała, że ma córkę, bo życie tej małej miało być kalką jej życia, a tego nie chciała. Postanowiła się otworzyć przed koleżeństwem z pracy, bo komu jak nie im w pierwszej kolejności. Liczyła na ich zrozumienie, tylko tyle. Ale się przeliczyła. Nie chcieli jej słuchać, bo zburzyła ich jak dotąd idealny mir domowy w firmie. Nawet nie doszło do spotkania, które proponowała. Poinformowali ją telefonicznie, że właśnie wyrzucili ją ze swojego grona, że wywalili z pracy. Za to co zrobiła, że śmiała skrzywdzić ich prezesa, taka kara właśnie się jej należy. Ma nie wracać. Ostatecznie mogła przecież milczeć jak te poprzednie.

Zburzyła święty spokój miasteczka, który wszyscy tak sobie cenią. To wszystko jej powiedziano. I dotarło do niej, że została sama. Bez rodziny, bez pracy, bez przyjaciół. Napiętnowana. Dotarła do niej prawda o miejscu, gdzie mieszkała całe życie. Dotarła do niej prawda o ludziach, których znała całe życie. Im wszystkim było dobrze tak, jak jest. Nawet kobietom, pozbawionym przez ich mężczyzn szacunku i osobowości. Wszyscy żyli w tej swojej mieścinie jak w zamkniętym na świat skansenie. Ona w pojedynkę nie miała racji wygrać z tym patriarchatem. Zrozumiała. Nie miała czego tu dłużej szukać. Przegrała.

Spakowała podręczną torbę i poszła na przystanek autobusowy. Nie obejrzała się. Nie miała już na co patrzeć. Wbiła wzrok w jeden punkt i w myślach zaczęła budować nowy plan na nowe życie. Nieważne gdzie się urządzi, już wiedziała, że jak to zrobi, ściągnie do siebie dzieci. Na ten moment najważniejsze, by być jak najdalej od tego miasteczka, którego mieszkańcy chcą żyć w swoim świecie na ustalonych dawno temu zasadach. Była pewna, że nie straciła wszystkiego, że ma szansę i że jej nie zmarnuje. 

Szara i posłuszna myszka odeszła. Narodziła się oto silna, zdecydowana na zmiany, pewna swego nowa kobieta. Pewna swego jak nigdy dotąd. Jak nigdy dotąd. 


Rysunki: *Facebook *Internet

Rozczarowanie...

Była sama w domu. Siedziała w swoim ulubionym fotelu przy ulubionym stoliku, popijała swoją ulubioną mocną herbatę i... myślała. Myślała i... myślała. A właściwie użalała się nad sobą. W ciszy. Jakie beznadziejne ma życie. Nieciekawe. Jałowe i monotonne. Nic w nim się nie dzieje. Każdy dzień podobny do następnego. I tak w kółko. Nuda. Podliczyła, że taki stan trwa już dłuższy czas. Nie pamięta od kiedy, ale długo. Po prostu któregoś dnia złapała się na myśli, jak bardzo nienawidzi swojego męża. Poślubionego legalnie i własnego. Żeby nie było. 

Na teraz, w jego zachowaniu właściwie wszystko ją drażniło. To, jak się ubiera, jak się porusza, jak je, jak się głupio do niej uśmiecha, gdy czegoś(wiadomo czego) chce. Ma życie do bani, a pod jednym dachem człowieka, którego totalnie nie trawi, myślała. O miłości dawno nie ma mowy. Z jej strony oczywiście, poprawia się w myślach. Wierzyć się nie chce, że jeszcze stosunkowo niedawno łączyła ich namiętność. Że kiedyś normalnie kochała tego "obcego" dzisiaj człowieka. Najbardziej na świecie. Niewiarygodne. Po prostu niewiarygodne. 

Jak krótka jest droga od miłości do nienawiści, dumała.

Patrząc na zegar przypomniała sobie, że on zaraz wróci do domu. Ze znowu będzie musiała znosić te jego cmokanie, tę jego maślaną minę gdy na nią patrzy. Punkt szesnasta i... wrócił. Zasiadł do stołu i jak każdego dnia znowu zaczął konsumować. I znowu stroił te swoje głupie miny. Tak wyrażał zawsze swój podziw dla jej kulinarnej sztuki i dla niej samej. Porównuje mnie do talerza zupy! No nie! Zaraz walnę tym talerzem o ścianę ze złości, pomyślała. Im bardziej się nakręcała, tym bardziej było jej głupio, że w ogóle zdolna jest o czymś takim pomyśleć.

Jej irytacja rosła, a obok siedziały ich dzieci. No przecież, w tym wszystkim są jeszcze ich dzieci. Niczego nieświadome, bo w końcu skąd miałyby wiedzieć o jej rozterkach? W sumie, sama nie mogła zgadnąć, skąd jej się to bierze. Co jest przyczyną takiego jej zachowania. Mąż również niczego nie świadomy jak dzieci, wodził za nią wzrokiem, gdziekolwiek się przemieszczała po ich niewielkim mieszkanku. Nawet to ją drażniło, że mieszkanko jest niewielkie. A przecież mogłoby być wielkie. Właściwie to mógłby być wielki dom. Lepszy samochód. Więcej pieniędzy.

O rany, ale pyszna ta zupa! - usłyszała z oddali. I jeszcze bardziej się wściekła, nie wiedząc czemu. Co się dzieje? Czemu taka jestem? Zwariowałam? Poszła do drugiego pokoju. A właściwie to się schowała. Spojrzała w bok i zobaczyła swoje odbicie w szybie okna. Czego ty od niego chcesz babo? pytała siebie. Wszystko ci się w nim nie podoba, odpowiada sobie Nawet ten jego radosny nastrój, przyjazne usposobienie, to jak zajmuje się dziećmi, jak z nią rozmawia. Czy kiedyś tak samo się zachowywał? I jak reagowała na to? Nie pamiętała. A to ważne szczegóły.

Zadzwoniła do przyjaciółki, by się spotkać poza domem na kawie. Gadała, gadała i gadała. Przyjaciółka grzecznie słuchała, słuchała i... słuchała. Tak, odkąd pamiętam, zawsze zwracałaś uwagę na kulturę osobistą. Była wręcz twoją obsesją, podsumowała po chwili zastanowienia. No dobrze, ale ja to się ma do dzisiaj? Ponieważ znamy się już bardzo długo, wyjaśnię, ona na to. I zaczęła wyjaśniać. Zaczęła jej przypominać poprzednich chłopaków. Punktować jej zachowania w stosunku do każdego. Porównywać szczegóły i różnice, te... pomiędzy.

Jeden był za bardzo przemądrzały, drugi za bardzo pedantyczny, trzeci za bardzo obnosił się ze swoją zamożnością, co szczególnie kłuło ją w oczy. Kolejny miał za wysokie ambicje, był za bardzo towarzyski. I tak dalej. Jeden nawet spodobał ci się na tyle, że gotowa byłaś za niego wyjść nic do niego nie czując. Ot, podobno miał to coś, czego inni nie mieli. Jednak okazał się trutniem, skaczącym od jednej do drugiej "pszczółki". W sumie, to rzuciliście się wzajemnie niemal w tym samym czasie. Przyjaciółka była bezlitosna. Ostro punktowała.

Miałaś dziewczyno ambicje i wyobrażenia wyższe niż Himalaje, a twój mąż, wcale się nie zmienił. To dalej uczciwy, dobry i oddany ci człowiek. Kocha ciebie i dzieciaki. Najbardziej na świecie. Żaden z niego podrywacz, żaden książę z bajki, żaden z niego kolekcjoner czy znawca czegokolwiek. Nie posługuje się językiem literackim, nie mówi wierszem. Jest normalny. Każda chciałaby takiego męża. Pamiętasz, kiedyś ci to nic a nic nie przeszkadzało. Rzuciłaś się w jego ramiona i uleczyłaś stare rany. Byliście wzorcowym małżeństwem. 

Kochaliście się. I to było prawdziwe. Przyjaciółka wywaliła całą kawę na ławę. Bez pardonu. Ale on się zmienił, nie ustępowała. To zwyczajny burak jest. Co ty opowiadasz? Jaki burak? Nie jest chodzącym savoir vivrem, ale nie jest też burakiem! Powiedz mu wreszcie co cię w nim drażni i po kłopocie. Uspokój swoje wciąż "głodne" ambicje i zmień nastawienie. Zacznij patrzeć na niego innymi oczami. Zrób coś, by nie stracić tego małżeństwa. Łatwo ci mówić, ty nie masz takich problemów jak ja, odpowiedziała. Nie mam, bo ich sobie nie wymyślam, odpowiedziała.

Nie ukrywała, że ta rozmowa ją zdenerwowała i zmęczyła. Ale jako przyjaciółka zwróciła uwagę na coś cennego, co umykało im obu. To zdolność doceniania tego, co się ma. Błędem jest doszukiwanie się nieistniejących rzeczy. Błędem jest zbyt nadgorliwa wyobraźnia. Wszystko to wnosi w życie niepotrzebny chaos. Tak więc jedna przyjaciółka udzieliła drugiej cennej życiowo rady i zmusiła, by ta uporządkowała swój chaos. A to, jak właściwie miało być w życiu, niech zostawi w spokoju. Gonienie "króliczka" to bardzo ciężka praca.

Podziękowała przyjaciółce i wróciła do domu. W bardzo dobrym nastroju. Obiecała sobie po drodze, że się zmieni. A te wszystkie marzenia nie marzenia, schowa do bardzo głębokiej szuflady. Zamknie i wyrzuci klucz. Jest szczęściarą, pomyślała. Bo ma przyjaciółkę, która jej nie wyśmiała, która przypomniała jej jaką jest osobą, wysłuchała i dała cenną lekcję. Przypomniała, jaką wartością jest miłość bliskiej osoby, jak bezcenne jest udane życie i szczęśliwe dzieci. I jaka jest w tym bezpieczna. Tak, ma dobrą przyjaciółkę. 

I nagle ogarnął ją spokój. W tej chwili odkryła, jak jest kochana przez męża. Niezmiennie i od pierwszego dnia ich poznania. Tyle lat! Mój mąż. Mój kochany mąż. Ale była głupia. Szukała czegoś, co ma pod nosem. Czepiała się, a nie było czego się czepiać. Nie potrzebowała czasu, by to sobie przemyśleć. Nie było nad czym myśleć. Nie ma tematu. Nie ma.

Do domu wróciła inna osoba. Od razu zauważył. I co tam księżniczko? Jak spotkanie? Udane? Oj udane... udane, nawet nie wiesz jak bardzo, mój drogi, odpowiedziała z uśmiechem. I poszła do kuchni szykować kolację.

Coś się stało? Jesteś jakaś inna? - przytulił ją gdy zostali sami.

Mam prośbę. Co tylko chcesz. Czy możesz ciszej jeść? Te twoje dziwne odgłosy mnie drażnią. Tylko tyle? Nie, ale na resztę mamy resztę życia, odpowiedziała tajemniczo. 

JEJ M A T K A

Odkąd pamięta, wychowywała się w cieniu rodziców. Zawsze było tak, jak oni chcieli, a raczej było tak jak chciała matka. Ona dyrygowała rodziną, decydowała prawie o wszystkim. Ojciec potulnie zgadzał się cokolwiek nie wymyśliła, ale zawsze było mówione, że robią to razem. Wstydziła się tego. Wstydziła się rodziców. Wstydziła się życia, jakie wiedli jako rodzina. Inne dzieciaki miały lepiej od niej. Opowiadały w szkole o tym, jak fajnie było w weekend u babci, jaki fajny film oglądały w telewizji, albo jak fajnie było na wypadzie do Galaxy. Pewnie, że miały fajnie, tylko ona czuła się jak głupek. 

Bo cały ostatni weekend na przykład siedziała w domu i zmuszona była grać z rodzicami w gry planszowe, albo w bierki. Jakieś głupie gry. Bez sensu. W życiu, nigdy nie przyzna się do tego dzieciakom w szkole. Nigdy. Nieraz ryczała w poduszkę z bezsilności, że ma takich rodziców, że karzą jej żyć inaczej niż wszyscy. Te długie spacery po lesie, jakieś pikniki, kajaki, czy głupie ogniska z ich znajomymi i te ich głupie kiełbaski na patyku. Ostatnio rodzice zapowiedzieli, że razem wyjadą na trzy dni pod namioty. Ma spakować odpowiednie ubrania i w razie czego nie zapomnieć o kaloszach. 

Z każdym ich pomysłem, jeszcze bardziej nakręcała się na NIE. Przeciwko ich decyzjom, oczywiście. Niemal się katowała swoim wewnętrznym protestem. Miała nieodparte wrażenie, że przez to bardzo różni się od innych rówieśników. Nawet nie umiała rozmawiać z nimi o ostatnim serialu, bo po prostu u nich nie było telewizora. Czasami w szkole, siedziała cicho w swojej ławce i tylko przysłuchiwała się, albo uciekała gdzieś, gdzie nikt jej nie widział. I przypominała sobie co mówiła matka na ten temat, że to zbędna rzecz w domu, tylko zabiera czas. Zawsze mogą przecież pójść do kina.

Co za głupoty! Pewnie, poszliby do kina, gdyby to kino było na świeżym powietrzu. Ot co. Niech więc ona nie kłamie i niech nie obiecuje. Gdy była młodsza, myślała, że tak trzeba. Gdy przybyło jej lat, buntowała się. Ale to nic nie dawało. Dalej żyli inaczej niż reszta świata, niż jej koledzy z podwórka czy ze szkoły. Nawet wakacje były inne. Dzieciaki chwaliły się zagranicznymi wycieczkami z rodzicami i atrakcjami, a ona spędzała czas nad jeziorem u babci. Było jak zawsze nudno i czas tak strasznie się dłużył. I te robale. A zimowe ferie od lat spędzali tak samo i w tym samym miejscu. Schronisko, wyciąg, narty. 

Matka dobrze wiedziała, że ma lęk wysokości, że boi się wsiąść na wyciąg, że nienawidzi tego, ale nic nie pomagało. Żaden chwyt, nawet na pograniczu histerii. Obiecywała sobie wtedy, że jak tylko stanie się dorosła, będzie żyła zupełnie inaczej. Pod koniec szkoły średniej rodzice poluzowali, dali jej więcej swobody. Od razu zerwała się niczym z łańcucha. Jak jej starsza o osiem lat siostra, która od razu po ukończeniu studiów wyjechała jak najdalej od domu i "opiekuńczej" matki. Listy przez pierwsze lata przychodziły z Austrii, potem dała znać że ma narzeczonego i razem wyjeżdżają na stałe do Stanów.

Krótko potem zmarł ojciec. Została sama z matką, która zrobiła się jeszcze gorsza. Jak żandarm pilnowała wszystkiego. Zjadłaś śniadanie? Ubrałaś ciepłe majtki? Nie spóźnij się na obiad, krzyczała w drzwiach. Nawet gdy wyszła za mąż i urodziła córkę, wciąż wtrącała się w jej życie. Matce nie umknęła ani jedna minuta z jej życia. Nie umknęła, bo wciąż mieszkały razem. Jak się dowiedziała, siostra z mężem żyli po swojemu i szczęśliwie, czego serdecznie im zazdrościła. Ona tkwiła w bezsensie kontrolowanym przez matkę. Miała chociaż swój telewizor, swój komputer i swoje super wakacje z mężem i córką. Tylko.

W jakimś sensie odcięła się od starego życia, ale czuła nad sobą cień matki. Nawet w Tunezji. I nagle przyszła wiadomość, że siostra zaprasza matkę do siebie do Stanów, na tak długo, jak długo będzie chciała zostać. I matka pojechała. Była tam aż cztery miesiące. Wróciła zupełnie inna osoba, jakby nie jej matka. Zdystansowana, cierpliwa, miła, uśmiechnięta i nie wtrącała się. Nawet jakby wyładniała. Gdzie podział się ten tak dobrze znany żandarm? Aż zadzwoniła do siostry, co ta zrobiła z jej matką? Zaczarowała, czy co? I wydało się. Matka kogoś w Stanach poznała i ten ktoś ma przyjechać.

Dlatego matka podjęła decyzję o osobnym mieszkaniu. Znalazła takie, urządziła i czekała na przyjazd ukochanego. W międzyczasie bardziej zadbała o siebie. Nie tylko wyładniała, ale i odmłodniała. Nie miała już tyle czasu dla własnej córki. To się porobiło. I co tu teraz myśleć? Jan przyjechał w środę, a już w sobotę został przedstawiony. Gość okazał się całkiem w porządku. Patrzyła na nich, wprawdzie krytycznie i jeszcze niedowierzająco, ale starała się to ukryć. Kultura przede wszystkim. Dotarło do niej - matka nie tylko się zakochała, ale przeżywa drugą młodość. Dziwnie to wygląda, pomyślała.

I zwyczajem sprzed lat, nastawiła się na NIE! Zaczęła Jana porównywać z ojcem. Na korzyść ojca, oczywiście. Zauważyła też, że jej własny mąż polubił tego faceta. Wkurzało ją to. Matka rzadziej przychodziła, rzadziej dzwoniła. Przestała się interesować córką i jej życiem. Jakby ją sobie odpuściła. Któregoś dnia usłyszała, że oboje z Janem jadą na koncert rockowy do Berlina. Zwariowali! Koncert rockowy! I co jeszcze? Poczuła się jak odsunięty mebel. Nie była już w centrum zainteresowania matki. Co ona sobie myśli? Podkręcała się. Nawet nie spyta mnie o zdanie. A przecież mogłaby jej doradzić, nie?

Po kilku tygodniach nowa" rewelacja"- wyjeżdżają popływać katamaranem gdzieś tam. Na trzy tygodnie! Zgłupiała do reszty. Zamiast katamaran, mogłaby się wnuczką trochę zająć. Zachowuje się jak dwudziestka, a przecież ma już swoje lata. Babcią w końcu jest. Wszystko przez tego Jana. Ukradł jej matkę. Wkurzona zaczęła trzaskać garami. Wolała już czasy, kiedy matka więcej uwagi jej poświęcała. Było jak było, ale było. Jezu! Matka jest po sześćdziesiątce, powinna dawno zrezygnować z tych głupot. Katamaran, no pewnie. Może jeszcze rakietą się przeleci. 

Widywały się coraz rzadziej. Coraz mniej wiedziała o matce, co robi i gdzie. Któregoś dnia słyszy córkę wołającą ją do telewizora - patrz mamo, babcia w telewizji! Oczom nie wierzyła. Faktycznie, to jej matka udzielająca wywiadu. Na jaki temat? Zrobiła głośniej i zawołała męża. Gdańsk, nabrzeże, widoczny zacumowany katamaran, matka i Jan w odpowiednich strojach informują publicznie o wyprawie dookoła Świata. We dwoje. Tylko we dwoje. W głowie się nie mieści. Co matka znowu wymyśliła? Tak się wygłupiać na stare lata. I znowu wstyd przed ludźmi. 

No nie, nie wierzę... nie wierzę... i słyszy jeszcze jak jej własna córka cieszy się, że jej babcia opłynie cały świat. Wyszła z domu. trzasnęła drzwiami tak, że o mało z futryny nie wyleciały. Matka opłynie cały świat, powtórzyła w myślach za córką. Czy ona rozum straciła? Zadzwoniła do siostry. Ta już wiedziała i tylko spytała, dlaczego się nie cieszy szczęściem matki? Nie cieszy się i już! i wyłączyła się. Telefon zaterkotał, na ekranie pokazała się twarz matki. Wybacz córciu, że w ten sposób, ale wyjeżdżam, na bardzo bardzo długo. Powłóczymy się trochę z Janem po świecie. 

Może tak być, że nie wrócę. Że gdzieś się osiedlimy, zatrzymamy. Pa...

Co tu powiedzieć matce, że zwariowała? Mamo, nie wyjeżdżaj, ja sobie bez ciebie nie poradzę. Co teraz ze mną będzie? Będziesz żyć i poradzisz sobie. Radzisz sobie przecież wspaniale. Nawet nie wiesz jak wspaniale. Nauczyłam cię tego. Kocham cię córciu... i koniec. Łączność została przerwana.


Pędem wróciła do domu niemal krzycząc od progu, że w piątek po południu wyjeżdżają pod namioty. Mąż i córka stali jak skamieniali. No co? Pakować się! Od teraz zmieniamy nasze życie...  

KRĘGOSŁUP (nie)MORALNY

Żyje. Kilka razy przecierał oczy ze zdumienia. Spadł z takiej wysokości i żyje. Sprawdził ramiona, nogi, kolana i stopy. Całe. Nie złamane. Pomyślał, że znowu ma szczęście. Wstał i otrzepał się z kurzu, a właściwie z białego pyłu, jaki zalegał niemal wszędzie. Rozejrzał się, ale nikogo w pobliżu nie zauważył. Czyli nie było świadka jego upadku. Żadnego świadka. Dobrze, bo wbrew przepisom nie przypiął się pasem bezpieczeństwa, polazł gdzie nie powinien, chciał tylko zachachmęcić kilka kilo izolacji i... spadł. Z wysokości trzeciego piętra. I żyje. Tak, to na pewno szczęście, które towarzyszy mu przez całe jego dorosłe życie. 

Przez które nieźle cwaniakował. I zawsze mu się udawało.

Już od przedszkola rokował na łobuza. Nikt nie mógł sobie z nim poradzić. Wraz z upływem lat rosło jego zagubienie się w gąszczu nakazów i zakazów. Szkoła podstawowa była pierwszym terenem, na którym ćwiczył swoją wyobraźnię. Jak tu coś komuś ukraść, jak słabszego od siebie ucznia szantażować, jak ordynarnie zaczepiać dziewczyny, jak pyskować i stawiać się nauczycielom. Dorosłym opadały ręce z bezsilności. By pozbyć się kłopotu, przepychali go z klasy do klasy i tak któregoś dnia został absolwentem. I na tym poziomie jego państwowa edukacja się skończyła. Nie interesowała go dalsza nauka.

Zaczął inną, w świecie przestępstw prawem zakazanym. Szło mu lepiej niż w podstawówce. W krótkim czasie stał się mistrzem kradzieży. Gdy znudziło mu się, wszedł w rozboje jak w masło. I nie mógł się już zatrzymać. Aż wpadł. Kolejny poziom edukacji otrzymał w więzieniu. Charakter kształtował poprzez odbieranie nauki od lepszych od siebie. Patrzył w przyszłość, widział się w niej i uśmiechał się. Wierzył w szczęście. Czuł, jakby był otoczony wielkim balonem szczęścia. Cokolwiek i kiedykolwiek nie zrobi, uda się. Układał plan, według którego miało potoczyć się jego życie.

Po wyjściu z więzienia trafił w ręce cwaniaka i manipulatora. Był to majster na budowie, dla którego dzień bez kradzieży i kombinowania, był dniem straconym. Gdy zobaczył młodego i wyposzczonego więzieniem chłopaka, wiedział, że ulepi go na swoją modłę. Mijały dni, tygodnie i miesiące, podczas których młody zdobywał szlify w "nowym fachu". Po trzech latach niemal dorównywał swojemu "mistrzowi". Niby pracował na budowie, ale tak naprawdę każdej nocy wynosił wszystko, co "mistrz" kazał wynosić. Kradli razem bez skrupułów nie przejmując się, jak niebezpieczne dla ludzkiego życia było to, co robili.

Młody wierząc w swoje szczęście, szczególnie po wypadku, zdecydował iść swoją drogą. Zwolnił się, pożegnał z "mistrzem" i ruszył w przyszłość. Minęły lata. Jakość się tam urządził. Nawet zdobył zaufanie pracodawców, którzy nagradzali go awansami za pracę. Znowu minęło kilka lat. Któregoś dnia pracodawcy złożyli mu zamówienie, kazali wybudować piękny dom. Dali mu wolną rękę. Ten zwołał grupę zaufanych i oddanych mu ludzi i budowa ruszyła. Młody, już nie taki młody, starym swoim zwyczajem zaczął kombinować. Nie jego budowa, to mógł wynosić z niej materiały, które okazyjnie sprzedawał.

Te z kolei zastąpił wycofanymi dawno i przeterminowanymi materiałami. Nie pilnował pracy pracowników, też dał im wolną rękę. Widział tylko swój interes. Bezduszny, zepsuty do szpiku kości człowiek. Cwaniak, myślący jak to kolejny raz wykorzystał sytuację i ludzi. Dom wybudowano. Pracodawcy zorganizowali uroczyste oddanie go nowemu właścicielowi. Zebrali się wszyscy zainteresowani. Była mowa i strzelające korki szampana, a głównym akcentem tego wydarzenia było wręczenie umowy własności domu temu, kto go wybudował. Oczy młodego już nie takiego młodego, większe były od talerzy. 

Zakrztusił się szampanem, poczerwieniał i łzy pociekły mu po twarzy. Tego się w życiu nie spodziewał. I w tej właśnie chwili dotarło do niego. Zrozumiał co się stało. Szczęście go opuściło. Za lata "ciężkiej" pracy został "nagrodzony". Pracodawcy wymyślili sposób, jak podziękować młodemu już nie takiemu młodemu. Za całokształt. Z tajemniczym uśmiechem na twarzach i słowami - dom, który wybudowałeś jest twoją własnością, jest podziękowaniem za twoją wieloletnią dla nas "uczciwą i rzetelną" pracę. Niech ci służy tak, jak na to zasłużyłeś. To wyraz naszego szacunku - odpłacili mu się.

Morał:

Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe... bo może to wrócić do ciebie jak bumerang. Ze zdwojoną siłą.

Tak to w życiu już jest, im człowiek bardziej brnie w otchłań bezmyślności, oszustw i cwaniactwa, im bardziej kombinuje, tym bardziej zanurza się w tej otchłani. Czasami może zdarzyć się czyjaś pomocna dłoń. Od nas zależy, czy ją schwycimy. A szczęście nie będzie miało tu nic do rzeczy. 

Odwieczne prawdy i mądrości po coś są, czyż nie?

WSZYSTKIE KOLORY TĘCZY

Krystyna. Nie Krysia, ani Kryśka, nawet nie ładnie brzmiąca Krzysia. Zawsze była tylko Krystyna. W chwilach słabości pozwalała Mamie mówić do siebie Krystynka. Też ładnie.  Patrząc na nią, wydawała się jakby z innego świata. Gdy się urodziła zdecydowano za nią, że będzie ubierana na czerwono, we wszystkie odmiany czerwieni. Tak długo, jak się da. Jej Mama kochała ten kolor, więc przez dłuższy czas wyglądały jak "bliźniaczki". Mała Krystyna w wózeczku na czerwono, Mama przed wózeczkiem też na czerwono. Sam wózeczek w podobnym tonie. Wszyscy na ulicy oglądali się za nimi.

Z racji swojego charakteru, mając dopiero kilka lat, już wiodła prym wśród podwórkowych dzieci. W szkole podstawowej wyróżniała się na tle systemowej pstrokacizny. Wyróżniała się, bo przyszedł czas na kolor Pomarańczowy. Czego to ona nie wyczyniała z tą barwą. Nie tylko szafa pełna była pomarańczu, ale i jej pokój. Od ścian po najmniejszy drobiazg. Wykorzystała cały swój nastoletni kunszt, by było tak jak chciała. Pod koniec podstawówki zaczęło się jej nudzić. Szkoła już dawno oswoiła się z jej odmiennością. Wśród przyjaciółek nie była już tak popularna jak kiedyś.

Wraz z przejściem do Liceum, postanowiła wprowadzić kolor Żółty. Zanim wakacje dobiegły końca, jej pokój był już nowym pokojem. Nie zapomniała o drobiazgach. Nie zapomniała też o szafie. Z chwilą przestąpienia progu nowej szkoły, weszła do niej nowa Krystyna. Nowa, bo w blasku żółci. Nawet piórnik był żółty. Cztery lata mignęły jak z bicza. Przez ten czas zdążyła zadziwić wszystkich, z dyrektorem szkoły na czele, który na jej widok dostawał oczopląsu. Matura wypadła oczywiście... na żółto. W końcu musiała się czymś wyróżniać do końca. Ale nie próżnowała. Miała już nowy plan.

A nowy plan miał ścisły związek z Zielenią. I znowu pokój, w którym jeszcze mieszkała przy rodzicach, stał się nową jaskinią nowej Krystyny. Miała przy tym szczęście, bo modowe trendy krążyły tym razem wokół zieleni. Była więc na czasie. Jednak z chwilą przejścia na zieleń, również podjęła pewne życiowe decyzje. Nie pójdzie na studia. Szkoda na nie czasu. Rodzice się pogodzą, tak jak zwykle godzili się z jej dotychczasowymi wybrykami. Opłacą kolejny raz jej tęczowe fanaberie. Postanowiła również, że nie pójdzie do pracy. Znajdzie kogoś, kto z miłości do niej, będzie ponosił koszty jej utrzymania.

I znalazła. Adama. Był starszy o dziesięć lat, na stanowisku i już zdążył się rozwieść. Dzieci nie miał. Więc łatwo poszło. Adam zgodził się na Niebieski. Lokal, w którym zamieszkali oboje, Krystyna urządziła na niebiesko. Cały. Od kuchni po salon. Od sufitu, przez ściany, po podłogi. Kolor niebieski atakował z każdej strony. Czasami to aż oczy bolały. Nawet Krystyna to zauważyła. Zmieniła to, rozjaśniając bardziej niektóre elementy wystroju, i okazało się że było znośniej. Ale z upływem czasu między Adamem a nią zaczęło coś się psuć. Nie czekała więc aż będzie gorzej i wyprowadziła się do... Michała.

Było im dobrze w jego mieszkaniu. I on pozwolił jej na kolorowy wyskok. Tym razem padło na kolor Granatowy. Nikt nie miał pojęcia, nawet sama Krystyna, co można zrobić z tym kolorem. Jakim wariacjom go poddać. Metodą prób i... kolejnych prób, odkryła w sobie duszę projektantki. Włożyła dużo wysiłku, by mieszkanie wyglądało tak jak ostatecznie chciała. Michał bardzo dużo zniósł. Ale nie wytrzymał, gdy Krystyna niemal na siłę próbowała urządzić mu gabinet. Pękł biedak i na kilka tygodni po prostu gdzieś się ukrył. Ona z kolei obrażona, wykorzystała moment jego nieobecności i wyniosła się do... Jerzego.

Przyjął ją z otwartymi ramionami. Był znacznie starszy, naprawdę znacznie. Krystyna sama przed sobą nie przyznawała się do tak dużej różnicy wieku między nimi. No cóż, ktoś musiał ją utrzymywać. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Teraz był czas Fioletu. Ciężki dla Krystyny. Nie wiązało się to tylko z urządzaniem mieszkania na nowo. Życie z grubo starszym od siebie facetem, nie jest bajką. Stary wyga wiedział czego chce. I każdego dnia żądał nagrody. Zapał Krystyny na czas Fioletu okazał się ciężką dla niej próbą. Tym razem to ona przestała wytrzymywać w tym domu.

Znając siebie, przygotowała się zawczasu. Przemyślała dotychczasowe życie jakie wiodła, podsumowała je i doszła do wniosku, że czas już najwyższy się ustatkować. Czyli wyjść za mąż. Tak na serio. Nawet pomyślała o dzieciach. Najlepiej o dziewczynce, której pomoże tak, jak Krystynie pomogła jej Matka. Zanim odeszła od Jerzego, poszukała sobie kandydata na męża. Był w jej wieku i nosił czerwony szalik na szyi. Był po prostu uroczy. Miał na imię Cezary. Prawda że piękne imię? Krystyna i Cezary. Cezary i Krystyna. Albo może Czarek i Krystynka? A córeczka będzie miała na imię Róża. I wszystko pasuje.


Pasuje, bo Krystyna po raz drugi w swoim życiu, ma wkroczyć w okres Czerwieni. Ale już nie sama. Jej osobiste tęczowe życie zatoczyło koło. Zaczęło się nowe, rodzinne. Jest tak, jak miało być. 

BARDZO SMUTNA HISTORIA

Miała dopiero 10 lat, ale od zawsze wiedziała jaka jest delikatna. Mama od zawsze chuchała na nią i dmuchała, by tylko nic złego jej się nie stało. Miała tylko 10 lat, a tak wiele przeszła. Liczne operacje, jedna za drugą, przeprowadzane przez poważne maszyny i niezliczoną ilość chirurgicznych narzędzi trzymanych w sprawnych rękach lekarzy, walczących o jej życie. Gdy budziła się po kolejnych operacjach, wodząc oczami widziała co ją otacza i do czego była podłączona. Jej wymęczone ciałko leżało spokojnie i znosiło spokojnie swój los. Jej wymęczone serduszko ledwo kołatało się tam w środku, ale biło. 

Zostało znowu uratowane po wtorkowym zasłabnięciu. W ostatniej niemal chwili. Mała czuła każdy ruch każdej swojej komórki, szum płynącej krwi i odgłos łapanego powietrza przez usta, a potem przez płuca, tak wyczulony miała słuch. Bolało, ale to nic, bo kolejny raz obudziła się i kolejny raz zobaczyła świat na własne oczy. Kolejny raz dostała szansę. Mama popłakiwała w kącie, ale była niezmiernie szczęśliwa, że jej skarb żyje. A skarb leżał cichutko na szpitalnym łóżku i uśmiechał się do niej. Uśmiechał się do świata. Było cicho. Spokojnie. Powietrze całe pachniało szpitalem.

Z powodu słabego zdrowia mała od zawsze uczyła się w domu. Była za delikatna, jak mówiła Mama, by chodzić do szkoły. Była za delikatna na kontakt z dziećmi, z nauczycielami, z całą otoczką jaka temu towarzyszyła. Mama była wspaniała. Wszystko wiedziała na temat szkolnej nauki. Przyswajała wiedzę z przedmiotów na tyle, by uczyć swój skarb przynajmniej w stopniu dobrym. Obie były ambitne. Wiedziały, że chorego należy traktować jak zdrowego, ale nie do przesady. Bo serduszko małej może znieść tylko tyle, ile może znieść. Mała nie może się wzruszać. Pod żadnym pozorem.

Mama już tego dopilnuje. Jest jak strażniczka. Najlżejsze nawet wzruszenie, mogłoby małą zabić, a to jest nie do przyjęcia. Nie wchodzi w grę. Nie i koniec. Mama nie przyjmuje do siebie myśli, że mogłaby małą stracić. Więc dba o nią jak o najcenniejszy skarb. Jej skarb. I tak z roku na rok żyły sobie we dwie utartym rytmem. Każdy ich następny dzień był podobny do poprzedniego. Minęło kilka lat. Mała z dziewczynki wyrosła na śliczną nastolatkę. Długie blond włosy, lekko falowały gdy poruszała głową, a Mama zachwycona wpatrywała się w nią jak w obrazek. Jej kochany skarb.

Któregoś dnia, nie wiadomo skąd, przyplątał się chłopak. Ot tak przypadkiem niby. Od jednego >dzień dobry< zaczęła rozwijać się rozmowa. Po jakimś czasie Mamie wydawało się, że nawet zaprzyjaźnili się ze sobą. Nie przeszkadzała. Niech się przyjaźnią. Dla swojego skarbu wszystko. Ale czujnym okiem kontrolowała zdarzenia. Mama miała teraz więcej wolnego czasu, bo do małej przychodziła nauczycielka delegowana ze szkoły. Uczyła ją więcej przedmiotów, a mała jak zawsze ambitna, przyswajała wiedzę z szybkością dźwięku. Była teraz nie tylko ładną dziewczyną, ale i mądrą.

Mama zaczęła nawet myśleć o jakiejś pracy dla niej. Nie za ciężkiej, by się nie przemęczała za bardzo, bo jest zbyt delikatna. Najlepiej, by taką pracę mała wykonywała w domu, byłaby wtedy pod stałą opieką czujnej Mamy. I tak się stało. Zaczęła wyszywać obrusy. Piękne obrusy. Mama i chłopak nie mogli się nadziwić jej talentowi. Klienci zadowoleni z fachowego wykonania, godzili się płacić więcej, by tylko mała mogła wyszywać je dalej. W końcu, nie wiadomo dlaczego, stała się sławna w okolicy i trochę dalej. Po obrusy zaczęli przyjeżdżać nawet ze stolicy. Co za wyróżnienie. 

Mama była wniebowzięta, a mała siedząc w swoim kąciku przy lampie, nuciła swoje melodie i wyszywała. Nuciła i wyszywała. Mijały kolejne lata. Z dziewczyny wyrosła piękna kobieta. Mama wciąż zachodziła w głowę, po kim mała ma taką urodę. Ona sama jest zwykłą przeciętną osobą. Przez całe życie niczym specjalnym się nie wyróżniała. Ot kobieta z małego miasteczka. Tak samo ojciec małej. Raczej przeciętny, i z urody i z rozumu. Więc po kim mała taka była? W końcu Mama doszła do wniosku, że Bóg dał małej i urodę i rozum. I na tym dywagacje się skończyły.

Któregoś dnia Mama wróciła trochę później z miasta niż zwykle. Sąsiadka ją zaczepiła i o czymś tam plotła. Trochę czasu zeszło nim weszła do domu. A tam mała zarumieniona, podniecona, wzruszona do granic i chyba trochę spłakana. Co się stało skarbie? - Mama zapytała. A mała we łzach wyznała, że chłopak się jej oświadczył i chce się z nią jak najszybciej żenić. Była tak wzruszona, że Mama bała się, że serduszko małej tego nie wytrzyma. Uspokajała, tuliła i tłumaczyła, że to nic takiego. Że z chwilą wyjścia za mąż, będzie już całkiem dorosła, będzie decydowała sama o sobie.

Teraz mąż będzie się nią opiekował, a Mama będzie w razie czego pod ręką. Niech się mała nie martwi, będą mieszkać blisko siebie i będą się na pewno odwiedzać. Czas najwyższy na zmiany. Mała jeszcze się wzbraniała, jeszcze próbowała coś powiedzieć, ale widać było, że jest szczęśliwa, że jest zakochana i gotowa życiu powiedzieć jeszcze raz >dzień dobry<. Wszystko zatem zostało ustalone. Mama wiedziała co robić. Kandydat na męża wiedział co robić. Termin ślubu ustalono. Przygotowania szły pełną parą. Mała żyła jak w gorączce. Snuła plany na przyszłość. Miało być tak pięknie.

Obowiązkowo biała suknie ślubna. Z długim bardzo welonem, albo jeszcze dłuższym. Jej przyszły mąż miał mieć w butonierce bukiecik konwalii, jej ulubionych. Mama miała założyć swój najlepszy kostium, który tak bardzo podobał się małej. Będzie pięknie, bo tak sobie zażyczyła. Termin szybko się zbliżał. Emocje sięgały zenitu. Mama coraz częściej płakała. Straci swój skarb. Już nie będzie miała o kogo dbać. Nie będzie już nasłuchiwać, czy serduszko małej jeszcze bije. Pewien etap w jej życiu skończy się. Skończy z dniem ślubu. Mała już nie jest mała. Jest kobietą. Będzie szczęśliwą mężatką.

Gdy w niedzielę wychodziły obie z domu, dzień był przepiękny. Słońce uśmiechało się do małej, świat uśmiechał się do małej, a mała uśmiechała się do wszystkiego. Dzisiaj wychodzi za mąż. Dzisiaj jest jej najszczęśliwszy dzień w życiu. Była podniecona. Nie mogła się doczekać chwili, gdy wymieni obrączki z mężem. Z mężem. Jak pięknie to brzmi. Wydaje się, że całe życie czekała na ten właśnie dzień. I ten dzień nadszedł. Idą teraz razem z Mamą do kościoła. Idą, bo mają niedaleko. Towarzyszy im tłumek z sąsiedztwa. Wszyscy się uśmiechają. A mała wśród nich wygląda jak księżniczka.

Wchodząc do kościoła lekko się zachwiała, jakby chłód murów był za silny dla jej delikatnego ciała. Wsparła się o wiecznie czujną Mamę. I obie podeszły do ołtarza. Mama oddała swój jedyny skarb w ręce obcego właściwie człowieka. Przyszłego męża. I wycofała się dyskretnie kilka kroków do tyłu. Ksiądz wygłosił formułkę, reszta celebry przeszła jak oczekiwano. Para młoda wymieniła obrączki. Świeżo upieczona młoda mężatka przycisnęła usta do jego ust i... osunęła się lekko jak ptak w ramiona, świeżo poślubionego męża. Trzymał ją mocno, ale nie rozumiał co się dzieje.

Mama lotem błyskawicy znalazła się przy swoim skarbie. Razem z zięciem podtrzymywali małą, ale ona leciała im z rąk. Już oczy miała zamglone, ale zdążyła zobaczyć całe swoje przyszłe życie, jakie mogłoby być. Jeszcze uśmiechnęła się do Mamy, jakby dziękując jej za wszystko i... odeszła. Cichutko i spokojnie, tak jak spokojnie i cichutko żyła. Serce jej pękło. W końcu. Nie wytrzymało takiego obciążenia. Takiego wysiłku. Wyjście małej za mąż, było dla jej serca za dużym przeżyciem. Większym od samego życia.  

CO ZA PORANEK...

Budzę się rano i swoim zwyczajem od razu patrzę w okno, a tam szaro i wilgotno. Pada drobniutki deszczyk, wieje wietrzyk, nie jest to zaraz jakaś beznadzieja, nie, ale wyjście na zewnątrz odkładam na potem, może chociaż przestanie padać. I w tym momencie czuję, że moją głowę atakuje nieznany obiekt, coś jak obręcz zaciskająca się coraz bardziej. Spojrzałam w lustro i zaraz odwróciłam wzrok, moja mina mówiła wszystko. Oho... dzisiaj nie będzie za wesoło, pomyślałam sobie, zacznę dzień od porannej kawy, może ona uratuje resztki dobrego samopoczucia, które planowałam mieć.

Niestety, nawet zapach kawy nie pomógł. A tak go uwielbiam. Moim zdaniem jest lepszy od samej kawy. Prawie się tym zapachem upajam jak jakaś narkomanka, ale pudło, upuściłam mój ulubiony kubeczek w tym zamyśleniu, kawa się rozlała robiąc niezłą kałużę. Na szczęście kubek cały. No, ale trzeba posprzątać. Myśli nie są za dobre. I co zrobiłaś? - pytam samą siebie. Nic, niemiło sobie odpowiadam. Zła kończę sprzątanie i od razu przymierzam się do drugiej kawy, w końcu muszę się jej napić. Siedząc przy stole i pijąc kawę planuję dzisiejszy dzień. 

Poczekam aż przestanie padać, pójdę na ryneczek i się rozejrzę, co sensownego wpadnie mi w oko to kupię. Tak po dziesiątej wychodzę z domu. Spokojnie, powoli, spacerkiem, a gdzie mi się śpieszy? Nigdzie. Więc idę. Pomału wraca mi dobre samopoczucie. Nastrajam się. Idę i rozglądam się, patrzę na ludzi. Patrzę na ludzi, nie pod nogi i... padam. Kolana trochę we krwi, obolałe dłonie, bo się ratowałam jak umiałam. Wstaję i rozglądam się, czy może ktoś zauważył moją katastrofę. Ktoś zauważył, ale poszedł dalej obojętny na moje nieszczęście. No, jak tak dalej pójdzie, to mam przechlapane, pomyślałam.

Muszę do diaska uważać, karcę sama siebie. Idę dalej. Już prawie jestem na ryneczku, aż tu nagle!!! - wali się na mnie starsza kobieta z reklamówkami i obie lecimy na bruk!. Rany, znowu! Jednego poranka? Gramolimy się, jedna pomaga drugiej, kobieta przeprasza i widać, że się wstydzi całego zajścia. Ja z wymuszonym uśmiechem mówię, e tam, to nic takiego (a mam zaciśnięte zęby), niech się pani nie przejmuje, a to samo kolano boli, jak cholera. W końcu odchodzi w swoją stronę, a ja zastanawiam się, czy nie wrócić do domu i opatrzyć rany. Ale miałam przy sobie plaster, zakleiłam.

Uspokajam się pomału. Moje serce wyrównuje tempo. Dobra, idę zrobić te zakupy. A tu, krople deszczu zaczynają nieśmiało z góry padać, wiatr znowu zaczął wiać. Gdzieś błysnęło. Niedaleko. A ja nie mam nawet parasola. Ale mam rozwalone kolana, które coraz bardziej dają znać o sobie. Kuśtykam. Nie poddam się. Jestem dzielna. Czas biegnie, deszcz nadal jest deszczem, a wiatr wiatrem. Stoję w kolejce. Kupiłam co miałam kupić, odwracam się by odejść, a tu baaach... reklamówka pęka i wszystko się wysypuje pod nogi faceta, który był za mną. Teraz ja przepraszam i niezdarnie zbieram co moje. 

Teraz ja się wstydzę. Czerwienieję i znowu przepraszam. Co za poranek!!! Wściekła zdecydowałam, by wrócić do domu. Mam dość. Zakupy zrobię innym razem. Idę. Wolniej. Siatkę trzymam mocniej. I walnęło! Błysnęło! Grzmotnęło! Nie na żarty! Do domu jeszcze spory kawałek. Nie ma się gdzie schować, bo z ryneczku już wyszłam. Idę, a raczej człapię i wyglądam jak super zmokła kura. Tak też się czuję. W tym momencie jak ja nienawidzę deszczu, jak ja nienawidzę wiatru, jak ja nienawidzę... świata! I właśnie w tym momencie słyszę anielski głos - może Pani pomóc? 

Totalnie zaskoczona podnoszę głowę i jeszcze bardziej totalnie zaskoczona... drętwieję. Rany, cała drętwieję. Stałam tam jak ta Niobe, zmokła, w przylepionym do ciała mokrym ubraniu, bez fryzury, bez wyjściowego makijażu, stałam i... gapiłam się, na dodatek z otwartymi ustami. Gapiłam się i nie wierzyłam we własne szczęście. Pomóc mi chciał sam Krzysiu. Mój Krzysiu. Moja pierwsza miłość. Tak samo młody, przystojny i piękny jak 50 lat temu. Czary jakieś czy co? Uśmiecha się do mnie, a ja staram się uśmiechać do niego. Bierze ode mnie siaty z zakupami, a ja się... uśmiecham. A raczej wyszczerzam się.

Wyszczerzam się zapominając, że nie mam górnej "czwórki" i dolnej "piątki", że wyglądam okropnie i że mam... o zgrozo... mam 68 lat, jestem stara i brzydka, do tego te zdarte kolana. Wyszłam przed moim Krzysiem na niezdarę. Natrętne myśli podpowiadają różne rzeczy, ale ja nie słucham. Bo kto by słuchał zdrowego rozsądku, gdy Krzyś patrzy? Pięknie wyglądasz kochanie, on do mnie. Ja??? Pięknie??? Czy on ma oczy? pytam się w myślach. Chodź, odprowadzę Cię do domu, zrobisz mi kawę, porozmawiamy - mówi. Kawę??? Wylała się, a ostatnią wypiłam. 

Nie mam w domu Kawy!!! I ryczę na głos na całą ulicę. Nie mam w domu kawy!!! Ludzie, kto mi pożyczy kawę dla mojego Krzysia!!! Wrzeszczę jak opętana i... budzę się... i jeszcze z oddali słyszę - ładny mamy dzień Kochanie, prawda?

Budzę się i... swoim zwyczajem od razu patrzę w okno... a tam... szaro i wilgotno...

I wiecie co? Podeszłam do okna, popatrzyłam na świat i poczułam jak uśmiecham się. Uśmiechałam się do swoich myśli. Zauważyłam, że wszystko wokoło zaczyna się uśmiechać też do mnie. Mimo pochmurnego nieba i lekkiego deszczyku, który nawet pachniał i mimo tego, że nie lubię wilgoci. Stoję w oknie i wszystko wydaje się jakby mniej skomplikowane. Nagle nabrałam ochoty na kawę w ulubionym kubeczku, który czeka na stole. Gdy będę ją piła, zaplanuję resztę dnia. Patrzę w lustro i widzę zadowoloną twarz, uśmiecham się do niej, a ona oddaje mi uśmiech...

Chyba pójdę na ryneczek... co sensownego wpadnie mi w oko to kupię...