Pokazywanie postów oznaczonych etykietą HISTORIE rodzinne.... Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą HISTORIE rodzinne.... Pokaż wszystkie posty

HISTORIE rodzinne... i nie tylko

Charakter spotkań towarzyskich jest nam znany. Odbywają się w różnych miejscach i w różny sposób przebiegają. Tak zwane babskie spotkania to nie tylko plotki przy kawie czy lampce wina, to również opowiadania o życiu codziennym, troskach i kłopotach. To również dawanie sobie rad, które mają być lekiem albo ratunkiem w podbramkowych sytuacjach. Wiele razy robiłam za tak zwanego słuchacza. Potrafię słuchać i potrafię zachowywać dyskrecję, gdy jest taka potrzeba. Cieszę się zaufaniem koleżanek, wiedzą, że nie jestem gadatliwa i chętnie opowiadają mi czasami o swoich kłopotach.

Tych historii jest tak dużo, że powstałaby z nich niezłych gabarytów książka. Spory procent tych historii opowiada o nieporozumieniach partnerskich, o zawodach miłosnych, o dzieciach, o bliższych i dalszych członkach rodziny. Można by rzec, że samo życie. Sama doświadczyłam podobnych zdarzeń, borykałam się w życiu z podobnymi kłopotami, jak każda z nas, jednak byłam bardzo skryta i nie dzieliłam się szczegółami z koleżankami. Tak jakoś wyszło. Radziłam sobie z nimi tak, jak potrafiłam najlepiej, popełniając błędy i starając się ich nie powtarzać. Byłam w tym bardzo powściągliwa.

W moim otoczeniu więcej było koleżanek bardziej rozmownych ode mnie. Chętniej opowiadały o swojej codzienności, czasami miałam wrażenie, że bez tych opowieści nie mogą żyć. Niekiedy bywałam zmęczona tym ich wyrzutem szczerości, jednak nie śmiałam przerywać. Uznawałam, że tego potrzebują. I tak wyszło, że stałam się ich "nadwornym" słuchaczem. Dzwoniły albo przychodziły bez uprzedzenia i bombardowały mnie swoimi kłopotami. Niektóre wychodziły potem lżejsze o parę kłopotliwych kilogramów, a ja zostawałam z tym ciężarem i rozmyślałam, zaangażować się bardziej czy nie? 

Dawać rady jak poproszą, czy nie dawać? Niektóre z nich czekały "na ratunek" mając nadzieję, że ich problemy to ja rozwiążę, że to ja dam im gotową receptę. Dałam się w to wciągnąć, nawet nie wiem jakim cudem, ale dałam i poniosłam tego konsekwencję. Żyłam ich życiem. Nie dość, że miałam swoje kłopoty, piętrzyły się nade mną kłopoty koleżanek i znajomych. Z grzeczności, z powodu takiego charakteru jaki miałam, a może nie potrafiłam odmawiać, tak czy siak, cała ta karuzela trwała latami i nie mogłam się z niej wyplątać. Nie miałam chyba odwagi.

Co to asertywność, wiedziałam, ale ten stan w którym tkwiłam był silniejszy ode mnie. Ponieważ zawodowo doradzałam swoim podopiecznym, przez pewien czas myślałam, że to normalne, że przy okazji też znajomym doradzam. W końcu ten "obowiązek" stał się dla mnie ciężarem. Zaczęło mnie to wszystko przytłaczać i wreszcie podjęłam decyzję, że będę odmawiać. Na początek co któryś raz, a potem planowałam ten życiowy przedział całkowicie zamknąć. Postanowiłam definitywnie zatrzasnąć drzwi. Odetchnąć od cudzych kłopotów i zacząć wreszcie żyć własnym życiem.

Jednak kolejny raz przekonałam się, że łatwiej coś postanowić, niż wprowadzić w życie. Gdy zaczęłam ogłaszać swoją decyzję, na własnej skórze przekonałam się, co znaczy ludzki egoizm, złość, złośliwość, niedocenienie moich starań. Teraz z perspektywy czasu gdy o tym na spokojnie rozmyślam, dociera do mnie, że tak naprawdę nie było wokół mnie prawdziwych przyjaciół. Otaczali mnie raczej egoiści, którym samym nie chciało się zmierzyć z własnym życiem, tylko wszelkie tego życia trudy woleli zwalać na mnie. Przychodzili po "gotowca" i wychodzili zapominając czasami podziękować. I tak się zdarzało.

Nieraz, gdy na jakimś spotkaniu towarzyskim to ja próbowałam podzielić się swoimi kłopotami, jakoś dziwnym trafem nie chcieli słuchać. Było mi wtedy przykro, bardzo przykro, bo czułam się po prostu wykorzystywana. Nie miałam siły by przebić się przez ten mur ignorancji. Sytuacja nie do pozazdroszczenia, powiecie. Owszem. Ale sporo wody musiało upłynąć, by dotarło wreszcie do mnie, że to nie znajomi, nie przyjaciele, ale ja sama się krzywdzę pozwalając na to. Zrozumiałam, że nie tędy droga i zamiary wprowadziłam w czyn. Samą mnie zdziwiła ta odwaga, ale nie żałowałam decyzji.

Gdy po czasie oswoiłam się z nową sytuacją, zauważyłam, że wokół mnie jakby się poluźniło. Straciłam niemal połowę znajomych i przyjaciół, ale nie przejmowałam się tym, ponieważ odkryłam kolejną "Amerykę", że lepiej mieć jednego prawdziwego przyjaciela, niż gromadę fałszywych. Po dłuższym czasie, jakoś tak po roku, na początku z rzadka zaczął nieśmiało dzwonić telefon. Kilkoro znajomych chciało odnowić ze mną kontakt przepraszając z całego serca za egoizm i nieprzyjemną dla mnie sytuację. Zrozumieli, że swoim zachowaniem wyrządzili mi wielką krzywdę. Chcieli jakby zacząć od nowa.

Z kilkorgiem z nich do dzisiaj utrzymuję znajomość, naprawdę odrobili lekcję życia, są sprawdzonymi przyjaciółmi. Innych nie dopuściłam do ścisłego dzisiaj grona towarzyskiego. Wiedzą dlaczego. Od czasu do czasu spotykamy się gdzieś w sklepie czy na ulicy, pozdrawiamy się, ale z dużym dystansem z mojej strony. Zraziłam się na zawsze. Jestem dzisiaj o te wydarzenia mądrzejsza, ostrożniejsza w doborze znajomych i przyjaciół. Zresztą przyjaciół już mi wystarczy, nie mam potrzeby powiększać ich grona. W tej grupie, jaką dzisiaj tworzymy, wszyscy czujemy się znakomicie. 

Dzielimy się swoimi rodzinnymi historiami, ale ostrożnie i bez zobowiązań, bez oczekiwań na cokolwiek. Wszyscy się słuchamy, wszyscy dzielimy radami gdy jest taka potrzeba. Rozwiązujemy razem problemy, gdy jest taka potrzeba. Albo milczymy. Znamy się bardzo dobrze i rozumiemy się bardzo dobrze. Wynika to z naszego doświadczenia życiowego. Jest tak jak powinno być. Gdy mimo wszystko trafia się osoba potrzebująca rady, a nie chce zachować w tajemnicy swoich problemów, zapraszam na spotkanie w gronie przyjaciół i tam otrzymuje to, po co przyszła. 

Patrząc dzisiaj na naszą grupę z boku, jestem zadowolona, że miałam to szczęście spotkać ich w swoim życiu i że razem tworzymy tak udany komplet charakterów. Podzieliłam się z Wami swoimi przemyśleniami na ten temat, ponieważ czułam taką potrzebę. Dotarło bowiem do mnie, jakie mam szczęście znać takie wspaniałe osoby. Docieraliśmy się latami, pielęgnowaliśmy to co mamy i pilnowaliśmy, by się to nie zepsuło. Jesteśmy bogaci tą naszą wspólną znajomością. Znajomością nie mierzoną zasobnością portfela, ale zasobnością naszych jakże pojemnych serc. 

Dodam jeszcze, że z tej naszej zasobności korzysta kilkoro naszych wnuków, które poznały się osobiście, bo była taka okazja. Utrzymują znajomość co cieszy nas ogromnie. Zbliża się Dzień Mikołaja i znowu będzie pretekst do spotkania, grona znajomych Babć i wnuków. Niecodzienne zdarzenie, przyznacie.


Obrazy: *Internet