Edukacja... szkoła... dziecko... obywatel

I znowu jak co roku zaczyna się szkoła. Szkoła, która dzisiaj ma twarz tego człowieka. Dzieci pójdą do swoich klas, poznają nowych kolegów i nowych nauczycieli, jak w przypadku mojego wnuka, który zacznie wędrówkę po klasach, a więc i po szkole, bo zakończył "stacjonarne" (w jednej klasie wszystkie przedmioty) nauczanie początkowe. Pójdzie tym samym do nowej grupy i do nowego nauczyciela, który nie wiadomo, jakim okaże się nauczycielem. Nie wiadomo jakim, ponieważ jego praca dzięki aktualnemu rządowi, czytaj: szczególnie aktualnemu ministrowi, wcale nie zapowiada się różowo. 

A więc z nowym rokiem szkolnym wszystko zwyczajowo, zacznie się od początku. Pierwszy semestr, drugi semestr, otrzymanie świadectwa i... kolejne wakacje. Ale zanim wakacje, przez bite dziesięć miesięcy uczniowie będą wkuwać zasady, by poszerzać swoje horyzonty, czyli będą edukowani po "czarnkowemu". Szczególnie będą musieli przyswajać nowy historyczny przedmiot (HiT) i rozbuchany do granic możliwości program światopoglądowy wg przepisu rządzących. Odkąd ja chodziłam do szkoły, właściwie nic się nie zmieniło. A nawet pogorszyło się. Dlaczego tak sądzę?

Za moich czasów edukacja i szkolnictwo narzucały swój sposób myślenia, swój i tylko swój sposób wyciągania wniosków. Zatem ograniczano młody umysł ucznia blokując jednocześnie jego chęci poznawcze. Z jednej strony nazywano to kształceniem, z drugiej zmuszano do bezwarunkowego posłuszeństwa. I co? Ten model sprawdza się do dzisiaj. A żeby w szkołach nie było za nudno, wyrywny minister za zgodą swojego pracodawcy dołożył HiT z bezczelnie przekłamywaną Historią współczesną Polski i położył szczególny nacisk na światopoglądowy rozwój kolejnych młodych roczników. 

Pogorszyło się. Na naszych oczach i za przyzwoleniem ponad 25% społeczeństwa, dokonują się próby wychowywania wg swoich reguł i podporządkowania sobie przyszłego obywatela. Zamysłem rządzących jest wyhodowanie sobie kolejnej nacji "pożytecznych idiotów", których skala funkcji i procesów poznawczych ma osiągnąć jak najniższy poziom. Tak to odbieram. Kolejne pokolenia po prostu mają być głupsze od rządzących, których rekordowo niski poziom intelektualny (pomimo wykształcenia), bardziej nadaje się do rekordowej księgi Guinnessa, niż jako przykład dla kogokolwiek.

Dzisiejsza propozycja edukacyjna to raczej próba bezkarnego złamania kręgosłupów i charakterów, to zamach na ludzką inteligencję. Przyszłe pokolenia mają być ograniczone pod każdym względem i posłuszne władzy pod każdym względem. Tak to sobie umyślili. Dlaczego ośmielam się zabierać głos w tej sprawie? Bo byłam uczniem, bo edukacja nieźle skopała mi cztery litery i skutecznie wtedy ograniczała moją swobodę myślenia. Teraz z perspektywy czasu mogę ocenić nie tylko szkołę, ale i nauczycieli, których edukacja również była kontrolowana.

Owszem, zdarzały się "ucieczki" niektórych nauczycieli od normy. Mieli odwagę przekazać więcej pozanormatywnej wiedzy, ponosząc konsekwencje swoich "wybryków". Pamiętam swojego świetnego profesora od Historii, który żadnym nakazom się nie kłaniał. Robił swoje i jeszcze więcej. To dzięki Niemu polubiłam ten przedmiot, a samą Historię, nie tylko Polski, lubię do dzisiaj. Myślę, że na ten moment nie brakuje tych odważnych, jednak mają coraz ciężej, bo Cenzura daje znać o sobie na każdym kroku. W ogóle system Oświaty to raczej ciemna strona mocy. 

Szkoła wczoraj i dzisiaj to wciąż nieustająca taśma produkcyjna przyszłych nieudaczników, depresantów, stressmanów, narkomanów, alkoholików i ludzi niezaradnych życiowo. Dzisiaj na każdym kroku zawodzą ośrodki społeczne, bo w nich pracują właśnie tacy słabi i nieodpowiedzialni ludzie. Pedagodzy i nauczyciele też kierują się emocjami i muszą sobie radzić na co dzień. Nikt tego nie kontroluje. A przecież taki sfrustrowaniec uczy nasze dzieci. Na co więc są one nastawiane? Na jego emocje, na jego dorosłe emocje. Z tym właśnie zmagają się dzieci. Zamiast się uczyć, mierzą się z problemami ludzi dorosłych.

I w szkole i w domu. I niestety nie dają rady. Wraz z dorastaniem, stają się takimi samymi frustratami, mało odpornymi na zawirowania prawdziwego życia. Będąc w podstawówce młody uczeń jest bardzo "wdzięcznym" materiałem do ulepienia. Można z niego ukształtować wspaniałego dorosłego człowieka, dobrze rokującego na przyszłość. Jednak nie da się tego zrobić w tym skostniałym przestarzałym systemie. Już na studiach widać dlaczego. Widać jak system przemielił ich przez swoje niezawodne i destrukcyjne żarna. Widać jak system zgasił w nich wcześniejszy zapał do nauki, jak zniszczył ich młody potencjał.

Wciąż mamy do czynienia z "wyścigiem szczurów", w szkole o "czerwony pasek", w pracy o wyższe stanowisko, w życiu o... więcej wszystkiego. Póki dzieci są dziećmi, nikt nie interesuje się ich potrzebami. Narzuca się im tylko coraz więcej zakazów, nakazów, rozkazów i poszerza listę kar. Wiecznie jakaś presja. A żeby choć raz ktoś spróbował młodego zrozumieć, żeby choć raz zainteresował się samym uczniem i jego kłopotami. Nie! Bo nie mieści się to w głowach dorosłych. Dorosły zapomniał już jak to jest być dzieckiem. Żyje w swoim świecie, zaś świat dziecka nie leży w jego kompetencjach.

Nawet rodzice nie protestują. Może, gdzieś lokalnie, ale tylko w sytuacjach totalnie podbramkowych. Dziwię się im. I nie mam dla nich wytłumaczenia. Ponieważ sądzę, że na równi z edukatorami są odpowiedzialni za to, co system zwala na głowy dzieciom. Dzisiaj rodzice są daleko od swoich dzieci. Bardziej wierzą nauczycielom niż swoim "pociechom". Mam znajomą, matkę trójki świetnych dzieciaków, o które dba wręcz modelowo. Mimo licznych zajęć zawodowych, Ona i jej mąż potrafią tak ułożyć każdy dzień, że dzieci nie odczuwają braku rodziców ani braku ich zaangażowania.

To jedyny taki przypadek jaki znam, w "morzu" przyjaciół, znajomych, ich rodzin i ich znajomych. Takimi rodzicami powinni być wszyscy. Tymczasem tak nie jest. Pamiętam, jak moi rodzice usiłowali narzucić mi kolejną szkołę. Słuchałam się ich, a jakże. Bo przecież trzeba mieć PRAWDZIWY zawód. Cokolwiek to znaczyło. Zrobiłam co kazali. Oczywiście. Ale gdy potem mogłam sama decydować o sobie, poszłam do szkoły do jakiej chciałam. Byłam już bardzo dorosła, miałam już dzieci, ale uznałam, że znajdę czas na dalsze dokształcanie. W końcu dzieci miały oboje rodziców.

Kiedy zdarzy mi się czasami przechodzić obok "narzuconej" szkoły, mam ciarki i wszystko mi się przypomina. To, ile np. kosztowało mnie spełnienie rodzicielskiego życzenia. Wiem więc o czym piszę. Niezauważanie potrzeb dziecka to podcinanie mu skrzydeł już na starcie. Zdarza się wyjść z czegoś takiego, siłą woli i determinacją. Jednak jest to odsetek procenta wszystkich przypadków. Dlatego wcześniej wspominałam o nieudacznikach czy innych niezaradnych życiowo. Rozumiem, że o takie społeczeństwo chodzi rządzącym. Złamane edukacyjnie, ale podporządkowane. Łatwiej takim rządzić.

Tak przywykliśmy do tego, że edukacja i szkoła jakie są, takie muszą być. Kropka. Jan Zamoyski, wiemy kto to był, przewraca się w grobie. A mnie do napisania tego postu zainspirował początek roku szkolnego. Uważam, że to dobry powód do zastanowienia się razem, rodziców i nauczycieli, nad przyszłością dzieci. Może jakaś refleksja, czy ich edukacja idzie aby w dobrym kierunku? W końcu lepiej później niż wcale.

Pamiętajmy, że:

"Takie będą Rzeczpospolite, jakie ich młodzieży chowanie" 

4 komentarze:

  1. Wygląda na to, że i wnuka mamy w tym samym wieku, bo mój też w tym roku zaczyna szkolne "wędrowanie" i - jak to nazwałaś - zakończył stacjonarne nauczanie początkowe :) No cóż, z Twoimi poglądami w tej sprawie zgadzam się w zupełności... I ja też poszłam "jak rodzice chcieli", a właściwie babcia tak chciała (a rodzice przyklasnęli), choć nie mam i nigdy nie miałam jej tego za złe, chciała dobrze. Swoją późniejszą zawodową "karierę" zaczęłam na własny rachunek i z własnymi pomysłami, zupełnie zresztą niezgodnymi z dotychczasowym wykształceniem. Generalnie, martwi mnie to co się dzieje i to na co patrzę, bardzo martwi...

    OdpowiedzUsuń
  2. Myślę, że tak jak my, wiele innych osób z naszego rocznika, w wielu sprawach zależnych było od rodziców. Ja mam podobnie, ten właściwy zawód zaczęłam na własnych warunkach, jednak kosztem kilku straconych lat. Ale to przeszłość. Dzisiaj chodzi o nasze wnuki i widzę, że nie jest dobrze. Często zastanawiam się, dlaczego tak ważne sprawy nie obchodzą Polaków. Jakby zapadli w jakiś marazm. Mnie też to bardzo martwi, dlatego wygadałam się na klawiaturze...
    Pozdrawiam i dobrej nocy życzę...

    OdpowiedzUsuń
  3. I znowu zgadzam sie ze wszystkim co napisałaś. Jestem przerażona tym co się dzieje w szkolnictwie. Jak to jest możliwe że w XXI wieku edukacja i oświata rządzi w Polsce minister tak zacofany?‽? Chociaż sama nigdy nie byłam nauczycielką to prawie wszystkie najbliższe mi osoby byly albo sa nauczycielami. Aktualnie młodszy syn od paru lat uczy w liceum z międzynarodowa matura. Zalecenia "czarnkowe" I podręcznik w ktorym porownuje się feminizm do faszyzmu to po prostu ....hańba dla naszej Kultury. Mam też wnuka który od wczoraj jest w klasie maturalnej i młodszego który zaczął naukę w VIII klasie szkoły podstawowej. I oni doskonale widzą te ciemnotę i to zacofanie które się im od pewnego czasu wciska do głowy....
    To jest tragedia naszego narodu...

    OdpowiedzUsuń
  4. Dokładnie! Że powtórzę za Tobą - "To jest tragedia naszego narodu..." My Polacy jesteśmy dziwni, ruszamy dopiero wtedy, gdy stoimy nad przepaścią. A i to nie wszyscy. Tak, mamy XXI wiek i zamiast to zauważyć, dalej z uporem maniaka kierujemy się myśleniem na wzór "ciemnogrodu". Chyba Polacy mają to we krwi, żeby ktoś inny za nich myślał i decydował. Zobacz co dzieje się z lekarzami, boją się podejmować decyzje. W efekcie tego, umierają młode matki, za późno chorzy dostają pomoc. To się dzieje TERAZ, w XXI wieku właśnie. Jednak Polacy szybko zapominają. Ważne srebrniki, które rząd rzuca im jak ochłapy z pańskiego stołu. Nie do pomyślenia!
    Dzięki że wpadłaś... Pozdrawiam...

    OdpowiedzUsuń