Przeszłam do kolejnej sali i... zobaczyłam go. Jego autoportret bił w oczy tak, że nie mogłam oderwać wzroku. Stałam tak i gapiłam się przez dłuższą chwilę, poznawałam niemal każdy centymetr jego twarzy. Coś na temat Jego życia wiedziałam, ale za mało, by o tym rozmawiać. Rozejrzałam się dyskretnie czy nie ma więcej obrazów tego malarza i zobaczyłam je na specjalnie stworzonej platformie, odosobnionej, ale widocznej. I były tam "Słoneczniki". Moje "Słoneczniki". Znowu gapiłam się tak, że niemal sama stałam się słonecznikiem.
Mam reprodukcję "tego" akurat obrazu. Wielkość z ramą to 90cm na 110cm. Duży jest. Wisi tak, bym z każdej strony mogła go widzieć. Do tej pory nie znudziło mi się patrzenie, po latach wciąż z takim samym uczuciem, jaki jest piękny. Dzisiaj wszystkie jego obrazy wydają się piękne. Na pewno to rzecz gustu, jest przecież tyle obrazów dla kogoś innego piękniejszych od moich "Słoneczników". Ja jednak jestem wierna swojemu pierwszemu wrażeniu. Inne obrazy podobają mi się, ale ten akurat po prostu podziwiam. Tak więc dzielę się z Wami swoją pasją.
Nie widziałam wszystkich Jego obrazów, ale staram się. Namalował ich około ośmiuset plus nie wiadomo ile rysunków i szkiców (podobno też kilkaset). W ciągu tylko dziesięciu lat. Zaczął mając 27, skończył kiedy umarł. W wieku 37 lat. Intensywność jego pracy porównuję do płodności literackiej polskiego pisarza Józefa Ignacego Kraszewskiego, który żył wprawdzie dłużej od van Gogha, ale też może pochwalić się tytułami książek, ilością idących w setki. Może to i nietrafne porównanie, ale pod względem samej intensywności, akurat takie przyszło mi do głowy.
Vincent van Gogh, malarz holenderski, w swojej epoce uważany za szalonego, miał niełatwe życie, które rekompensował sobie malując np. słynne dzisiaj "Słoneczniki", posługując się wyłącznie wyobraźnią. Szkoda, że nie wie, jaki jest sławny i jakie ceny osiągają współcześnie Jego obrazy. Eksperci od sztuki uważają Go za najwybitniejszego malarza tuż po Rembrandcie. Jemu współcześni znawcy, niestety nie byli tak szczodrzy w ocenach. Nikt Jego obrazów nie kupował. Czasami jego starszy brat Theo (marszand), odkrywca impresjonistów. Ratował w ten sposób domowy budżet malarza.
Vincent van Gogh malując eksperymentował czystymi kolorami, co wówczas było dziwną nowością, przez co uważany był za "wywrotowca". Brat dostrzegł jednak błysk geniuszu, m.in. dlatego wspierał Go materialnie jak mógł. Ciekawostką jest fakt, że Vincent od dziecka miał kontakt ze sztuką. Jako sześciolatek wykonywał pierwsze rysunki, jako szesnastolatek pracował już jako marszand w haskiej galerii. Zawodowo sprzedawał obrazy, ale nie marnował czasu. Dalej tworzył, ale po swojemu. Niebawem trafia do galerii do Londynu, gdzie nieszczęśliwie zakochuje się.
Wybranka wychodzi za innego, a On popada w rozpacz i depresję do tego stopnia, że traci pracę. Podobno były to już początki choroby psychicznej, na którą cierpiał do końca życia. Próbował znaleźć swoje miejsce, ale z negatywnym skutkiem. Wrócił do malarstwa, a potem do domu rodzinnego, gdzie zaczął tworzyć "pierwsze znaczące" obrazy. Kolejny raz lokuje uczucia pod niewłaściwym adresem, chodzi o kuzynkę Kee Vos. Niezrażony po odrzuceniu przez Nią oświadczyn wyjeżdża za Nią do Amsterdamu. Choroba postępuje i pustoszy jego zdrowie.
Stan zdrowia jest powodem do rodzinnych konfliktów. Dochodzi do zerwania kontaktów i do wyjazdu Vincenta do Hagi. Tam uczy się malarstwa u Antona Mauve, prowadząc jednocześnie burzliwe życie. Choroba, depresja, problemy rodzinne i finansowe robią swoje. Ale... nie szkodzi to Jego twórczości. Talent rozwija się i powstają pierwsze olejne obrazy. I znowu zmienia miejsce zamieszkania (Drenthe, Holandia). Tam w spokoju i ciszy tworzy pejzaże oddające życie chłopów. Sam zaś żyje w iście spartańskich warunkach. Jednak wraca do rodzinnego domu w Nueuen.
Tam powstaje m.in. "Martwa natura z otwartą biblią", czy "Jedzący kartofle" (obraz powyżej). Potem następują szybkie wydarzenia - śmierć ojca (1885r.), nieukończone studia w Antwerpii, postępująca choroba, niszczejące zdrowie. Na to wszystko brak uznania ze strony środowiska za indywidualne podejście. Jedzie do brata do Paryża. Tam styka się z impresjonistami, zachwyca się nimi, rozjaśnia swoją paletę i co?... powstają pierwsze "Słoneczniki". Motyw, do którego wielokrotnie potem wracał. Mamy 1888 r. Prowansja. Można by rzec, że w tym okresie Vincent przeobraża się malarsko z larwy w motyla.
Odkrywa nowe kolory, barwy słonecznego widma, czy grubość faktury. Powstaje "Nocna kawiarnia", "Taras kawiarni w nocy". Następuje faza błyskotliwej ale i burzliwej współpracy z Gauguinem. Dochodzi do samookaleczenia (podobno brzytwą uciął sobie ucho). Psychika odmawia posłuszeństwa, traci jasność umysłu, przebywa w szpitalu psychiatrycznym, gdzie umiera. Ale co ciekawe, im bardziej cierpiał na zdrowiu, tym twórczość jego nabierała rozpędu i intensywności, stawała się wręcz wybitna. Obrazy powstawały z prędkością światła.
Znowu decyzja o przenosinach. Pada na St.Remy. Dochodzi kolejna choroba (podobno to porfiria), a mimo to nie poddaje się. Maluje - "Irysy", mój podziwiany "Autoportret" i dalej seria "Cyprysów". I wreszcie po tak długim oczekiwaniu, dostaje pozytywną ocenę swoich prac. Od Alberta Auriera. Próbując wrócić kolejny raz do normalnego życia, zmienia adres na Auners - sur - Oise, gdzie mecenatem otacza Go dr Gachet. Pracował tam ciężko. Efekt - to siedemdziesiąt obrazów, a w tym genialne wprost arcydzieła - "Kościół w Auvers" i "Pole ze stadem wron".
Praca wyczerpuje Go na maksa. Choroba psychiczna dręczy. Malarz przeżywa kolejne załamanie nerwowe. Nie wytrzymał. Popełnia samobójstwo strzelając sobie w brzuch (27 lipca 1890). Kona przez dwa dni i nie pozwala sobie pomóc.
Jak to się dziwnie plotą ludzkie losy. W przypadku mojego bohatera, pełne cierpienia, niezrozumienia, ale za to jakiego oddania swojemu marzeniu i jakże heroicznej walki o nie. Miał twarde życie, ale też na swój sposób, twardo stał przy swoim. Kosztem zdrowia i życia.
Och, arcyciekawe informacje, dziękuję. Ja nie jestem jakoś specjalnie "dorosła" do malarstwa, ale cenię sobie takie "perełki", o których piszesz. Szkoda, że szkoła nie potrafi zaszczepić w małym, młodym człowieku tego zainteresowania tą sztuką. Szkolne wizyty w muzeum kojarzą mi się jedynie z dyscypliną i obowiązkiem zachowania ciszy i powagi... Nie wiem, czy tylko ja tak mam, ale niestety, pewne zasiedziałe schematy myślowe już w człowieku pozostają :) Pozdrowienia, Polonko...
OdpowiedzUsuńTwój komentarz przypomniał mi o szkolnych wycieczkach. W moim przypadku dotyczyły Filharmonii. Tam trzeba było słuchać utworów poważnych, których nie rozumieliśmy, a wycieczki były obowiązkowe. Lubię muzykę, ale... taką? Nie, do dzisiaj. Malarstwo rekompensuje mi wiele odmian samej Sztuki. Mam kilku faworytów, jednak głównym i chyba na zawsze jest Vincent van Gogh. Dlatego szczególnie się Nim interesuję. I tak, szkoda że szkoły na wszystkich poziomach, oprócz tych artystycznych, nie przykładają się do poszerzania wiedzy w kierunkach artystycznych. Jeżeli to czynią, to stanowczo za mało. Stąd takie a nie inne "schematy myślowe" jak piszesz. W ogóle mam wiele pretensji do polskiego poziomu edukacji i szkolnictwa.
UsuńSerdeczności Moja Droga i więcej słońca...
No i mamy kolejną różnicę, ha ha... Ja uwielbiam filharmonię i "taką" muzykę :) Mogłabym siedzieć tam godzinami i słuchać wszystkiego po kolei... Może wynika to z faktu, że chodziłam do szkoły muzycznej i wycieczki do filharmonii były dla mnie prawie codziennością? A może z tego, że to jest właśnie taki mój artystyczny świat? Buziaki...
UsuńZ komentarza na komentarz poznajemy się coraz lepiej. Z muzyki poważnej lubię niektóre utwory muzyki klasycznej i te kawałki przerobione na muzykę instrumentalną i filmową. Szkoła muzyczna to argument, ale też i własne ukierunkowanie, własny wybór... no i Twój "artystyczny świat". Dobrze piszę?
UsuńA ja wirtualnie ściskam...
Bardzo dobrze piszesz. Poza tym nie powinno być jednakowo, bo byłoby nudno :) Całuski...
UsuńTo tak jak z plusem i minusem - przyciągają się. Pa...
UsuńBardzo barwna i tragiczna postać. Któż nie zna jego sławnych słoneczników?
OdpowiedzUsuńPodobne wrażenie , niemal hipnozy miałam na wystawie dzieł Rembrandta w Muzeum Narodowym w Warszawie lata temu.
Co roku tez bywamy w rogalińskiej galerii obrazów, mam tam swoje ulubione:-)
jotka
Rembrandt pięknie malował np. portrety. Różni się od VvG kolorystyką i ciemnymi odcieniami tła. Ale nie jestem fachowcem w tej dziedzinie, więc już nie będę się wymądrzać. jest jak napisałam, to sprawa chyba gustu. I tak, rzeczywiście, "Słoneczniki" znane są na całym świecie. Tak, jak inne obrazy innych nie mniej sławnych mistrzów.
UsuńPozdrawiam serdecznie Jotko...
Bardzo cenię malarstwo VanGogha. Kiedyś gdy byłam służbowo w Amsterdamie - jedno popołudnie przeznaczyłam na zwiedzenia Muzeum Van Gogha. Nigdy nie zapomne tych godzin spędzonych w towarzystwie Jego malarstwa.
OdpowiedzUsuńA do muzeów z reguły chodzę sama i wybieram najwcześniejszą porę, zaraz po otwarciu.... wtedy lepiej odbieram sztukę. Nikt mi nie przeszkadza.
Prawda, jakie to piękne przeżycie? Obcowanie z taką sztuką w pojedynkę i w ciszy? Też tak mam. Przyznam Ci się, że mam jedno niespełnione jeszcze marzenie, wyjazd do Paryża i wizyta w Luwrze. Wyobrażam sobie to na różne sposoby, wciąż jakby "gonię króliczka", zawsze coś stawało na przeszkodzie, i teraz gdy mam wolny czas pomysł wrócił ze zdwojoną siłą. Oprócz malarstwa mam jeszcze inną "miłość" - czytanie książek. Na wyspę bezludną chyba wzięłabym moje "Słoneczniki" i tonę książek. Ojojoj... poniosło mnie...
UsuńPozdrawiam Stokrotko serdecznie...